Ostatni. Opowieść o Stanisławie Auguście. Odcinek pierwszy. Schodami w górę
W rzeczy samej sytuacja ludzi, którzy znaleźli się na najwyższych w kraju stanowiskach, jest taka, że nie tylko nie dzieje się w państwie nic, co by ich nie dotknęło, ale też prawie zawsze to, co się im przydarza, ma jednocześnie konsekwencje dla państwa. Wynika z tego, że ich życie, nawet prywatne, zasługuje na to, by opowiedzieć je przyszłym pokoleniom, aby posłużyć im mogło za ostrzeżenie.
Stanisław August Poniatowski
Sankt Petersburg, grudzień 1755
Nie czuje zimna. Nie czuje go teraz, w szerokim, ciemnym holu pałacu Oranienbaum, ani nie czuł go przed chwilą, wysiadając z karety i ostrożnie stawiając nogi na oblodzonej ścieżce. Nie ma czasu marznąć, trzeba się spieszyć. Spieszyć się powoli i uważnie, bo każdy fałszywy krok może się zakończyć upadkiem. Zresztą nie ma do tego głowy. Istnieje tak wiele powodów, by się trząść – zimno jest ostatnim z nich. Pierwszym – strach. Mimo wszystko on.
Bał się tu przyjeżdżać. Wzbraniał się przed tym kilka tygodni. „Zasadzka, spisek” – powtarzał rozgorączkowanym, ocierającym się o histerię głosem każdemu z kusicieli, namawiających go, by przestał się wreszcie wygłupiać i zwiedził komnaty wielkiej księżnej. Gdyby zaczęli go przekonywać – bez trudu by im się oparł. Na każdy argument miał już przygotowaną odpowiedź. Sieć spisków, czujne oczy szpiegów: od dam dworu po ostatnich z pomywaczy. A w samym środku tej pajęczyny – żona przyszłego cara. Kompletnego kretyna, fakt, ale czy to inteligencja albo nawet poczucie godności wywołuje odruch obronny u zdradzanego męża? Czy nie działa tu jakaś wcześniejsza, nieludzka jeszcze, pamięć zwierzęcia – wściekłego, że inny samiec zaczyna się skradać ku jego legowisku? A jeżeli to zwierzę, najbardziej nawet zdziecinniałe, ma do dyspozycji nie tylko pazury, ale własne wojsko i policję, a na deser sale wysublimowanych tortur, to czy nie rozsądniej byłoby zachować dystans?
I kim on właściwie był – Polakiem towarzyszącym angielskiemu posłowi w stolicy Rosji – czy można stąpać po bardziej grząskim gruncie, jeszcze mniej być u siebie? Nie chronił go nawet immunitet dyplomatyczny, co najwyżej groził dyplomatyczny skandal. W drodze na Syberię nie zawracałby nim jednak sobie głowy.
Dziwna rzecz: im mocniej ich przekonywał, tym sam był mniej pewny. Nie niebezpieczeństwa – ale tego, czy nie warto się jednak z nim zmierzyć. Czy jak wielu innych rzeczy – paryskiego salonu, pruskiego dworu, angielskiej ulicy – nie warto by też poznać sypialni rosyjskiej księżnej? Czym było całe jego dotychczasowe życie, jeśli nie jedną, wielką niekończącą się podróżą? Lekcją, przygotowującą młodego hrabiego do wypełnienia zadań i misji, których wielkość przeczuwał, ale obawiał się nazwać po imieniu? Tak wiele trzeba się nauczyć, tyle poznać – potem nie będzie już na to czasu. Żegnał się z Paryżem, Londynem, Berlinem jak z kochanką, której nie dane będzie mu już nigdy więcej spotkać. Z nostalgią, ale bez przesady. Przyjął od każdego z tych miast wszystko, co miało do zaproponowania – i wystarczy. Ale też każde z nich miało swoje kaprysy, nie oszczędzało mu upokorzeń, pomnażało w nim miłość do siebie proporcjonalnie do nakładanych ciężarów. Wszystko jak w romansie. Ale ten prawdziwy romans czekał na niego dopiero w Petersburgu.
Śmiali się – ostatecznie to przeważyło. Nie chciał się wydać śmieszny, nie w sprawie tej wagi. Ma dwadzieścia dwa lata i – jak to ujmuje Biblia – nie poznał dotąd kobiety. On to wie, oni – jego opiekunowie, nauczyciele, protektorzy – tylko podejrzewają. Ale tym sprawniej potrafią zagrać tą kartą.
Może czuł też, że podróż powoli dobiega końca? A może to wszystko jest prostsze, może targały nim nie tylko ciekawość, ale i żądze dużo bardziej pospolite, pierwotne? Nie wie tego ani on, ani nikt inny. Doskonale wiedziała za to ta, którą tej nocy miał poznać. „Polak bardziej by mi się nadał” – powiedziała Katarzyna Aleksiejewna, gdy przedstawiano jej kandydatury potencjalnych kochanków.
Jest starsza od „Polaka” ledwie trzy lata. Kiedy on podróżował po Europie, ona właśnie ją opuszczała. Została żoną przygłupa, który interesował się wojskiem, musztrą, psami – wszystkim, tylko nie nią. Chyba, że kazał jej stać na baczność albo czytać listy od innych kobiet. Najpierw nuda i łzy, potem książki i kochankowie – tym żyła w czasie, gdy Stanisław poznawał Europę. Ona czytała Monteskiusza, on z nim rozmawiał. Każde uczucie ma w sobie coś z transakcji, ale rzadko kiedy jej wysokość i warunki znane są z wyprzedzeniem. Tu było inaczej.
Poniatowski miał się stać jej kluczem do kontynentu – jego przedsmakiem. Katarzyna – jego cieniem; nawet tak ją nazywał – „Cień”. Chce się przez niego przemknąć, nie będzie w stanie się od niej uwolnić, jak od własnego cienia. On stanie się jej Europą. Ona – jego kobietą. Już za chwilę, za parę minut. Wiedział o tym, bał się tego bardziej niż zasadzki, tortur i Syberii. Tych kilka przelotnych spotkań ich spojrzeń. Ten gest, sposób, w jaki przygryzała wargi. Sposób, w jaki wodziła małym palcem po ustach, gdy wpadała w zamyślenie – to była granica przepaści, ku której teraz wędruje. Duma? Również, czemu nie. Jeśli poznawać kobietę – to czemu nie od razu pierwszą z nich? Wiedział, że jej mąż jest tylko przystankiem, krótkim fragmentem dużo dłuższej drogi. Może i przypuszczał to samo także na swój temat, ale to będzie później; wszystko później – teraz trzeba dotrzeć na miejsce. A zakręty się nie kończą.
Bywał już wcześniej w Oranienbaum, ale nigdy nocą – nigdy jeszcze nie było tu tak ciemno ani pusto. Wszyscy gdzieś zniknęli – jest tylko jego towarzysz i stróż; przed godziną zajechał na Newski Prospekt karetą – Stanisław nie musiał pytać, dokąd jadą. „Dokąd mnie prowadzisz, Wergiliuszu, zepchniesz na dno Piekieł czy porwiesz do siódmego Nieba?”. Naryszkin, ostatni z szeregu pośredników mającej się za chwilę dopełnić transakcji, nie ma w sobie zbyt wiele z przewodnika oprowadzającego Dantego po zaświatach. Ale Stanisław lubi „Boską komedię”, naprawdę dobrze się przy niej bawił, to skojarzenie dodaje mu otuchy. A ta jest mu teraz pilnie potrzebna. „Już blisko” – to pierwsze słowa, jakie padły z ust Naryszkina, od kiedy weszli do środka. Stanisław odruchowo przykłada palec do ust – za głośno, po co tak krzyczeć? Stają u podnóża stromych schodów.
Zanim zbyt łatwo ocenimy to, co wydarzyło się w jego głowie podczas tego ostatniego etapu podróży, weźmy pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące. Wbrew temu, co szeptano o nim na petersburskich salonach, i zgodnie z tym, co już na jego temat wiemy – nie był, delikatnie rzecz ujmując, polskim wcieleniem Casanovy (którego, swoją drogą, pozna osobiście za jakiś czas). Za jego edukację emocjonalną odpowiadały kolejne dużo od niego starsze kobiety – „mamuśki”, jak sam je nazywał. Trafiał z rąk jednej do rąk drugiej – dziecko z zawiązanymi oczami podczas zabawy, w której stojący wokół krąg popycha je i odbija jak ściany piłkę. Do tego strach, który powstrzymywał go przed przybyciem tutaj, teraz eksplodował pewnością – poczuł się jak zaszczute zwierzę. To pułapka – jest już tego pewien. Idzie przed siebie, pokonuje kolejne schody (do szczytu naliczy ich czterdzieści dwa) właściwie tylko dlatego, by przynajmniej zachować honor. Tam na górze na pewno czekają strażnicy, ale w takim razie pałac musi być też nimi obstawiony, nie ma sensu uciekać. Te wszystkie myśli – nawet nie przemknęły one przez głowę Stanisława, ale ukazały mu się nagle, jak nagi fakt, epifania boskiej prawdy w wyobraźni samotnego mnicha – sprawiły, że imaginacją i duchem był już podczas tej ostatniej wspinaczki na Syberii.
Jego edukacja religijna też nie należała do najbardziej zrównoważonych – duchowe uniesienia był w stanie odczuwać właściwie tylko za cenę utraty kontroli nad sobą. Zdarzało mu się to rzadko, więc jeśli już – to tym bardziej intensywnie. „Skoro tak, to niech już ta męka będzie odkupieniem” – już przy trzecim stopniu zaczął się modlić w myślach, nie dookreślając – która konkretnie z mąk, jakie mogły na niego czekać u szczytu, miałaby spełnić tę funkcję. Co właściwie wie o tym miejscu, poza tym, że tak samo jak najniższe kręgi Dantejskiego piekła, ono również skute jest lodem? I że powietrze musi być tam szare, mgliste, pełne duchów? Mieszkańcy Syberii to już nie ludzie, nie tacy, jakich zna, ale jakaś fantastyczna, spełniająca się dopiero tam modalność gatunku ludzkiego. Stan pośredni, upiory, mary błądzące w lodach. „Czy i ja będę upiorem? A może nie tylko one: może to świat, w którym ciało opada z człowieka pod wpływem lodu i zimna, jak zmoczone płótno namiotu; a zatem świat, w którym żyją czyste dusze – gdzie wszystko, co dotąd ukryte, wychodzi na jaw? Świat absolutnej równości, gdzie nie ma już Żyda ani Greka, służącego czy pana? Gdzie świętość jest najświętsza, a grzech najpodlejszy? W tej wielkiej, niekończącej się bieli, gdzie biały śnieg styka się z białym horyzontem, niebo z ziemią, nie tylko piekło jest najgłębsze, ale i niebo właśnie najbliższe. Obym tylko potrafił tak cierpieć. Byle ta męka była odkupieniem”. Dwunasty, trzynasty, czternasty schodek.
Słowo „Syberia” zaczynało obrastać w jego wyobraźni w treść jak pędząca w dół śnieżna kula. Nad tym lądem jest też jakieś niebo, a na nim – tak, wielki spektakl, zorza polarna, aurora borealis. W Sankt Petersburgu można poznać tylko jej namiastkę. Trzeba czegoś więcej niż właściwego położenia – trzeba ciszy, żeby usłyszeć tę dziwną muzykę w powietrzu, huk i łoskot, które – jak się wsłuchać – układają się w nieziemskie melodie. Trzeba samotności i oddalenia, żeby poczuć się małym i marnym, żeby ukorzyć się przed dziką wielkością natury. Tak, stać się niczym, wszystkim we wszystkich. Już się jej nie bał – przy dwudziestym trzecim stopniu, doskonale pogodzony z własnym losem, zaczął marzyć o Syberii. Dwudziesty piąty, dwudziesty szósty. Nagłe olśnienie.
Przecież tam ktoś mieszka – nie tylko na stałe, ale od zawsze. Jak fantastyczne, po części ludzkie, a po części boskie i zwierzęce muszą to być stworzenia. Jak oni… Tak! Szamani. Okuci w futra, z koralami zrobionymi z zębów i kości dzikich zwierząt wiszącymi u szyi. Oni coś wiedzą. Zamarznięta w lodzie, zaimpregnowana i wiecznie świeża zachowała się jakaś stara, tajemna wiedza, o której nie śniło się naszym filozofom, nawet Wolterowi. Zwłaszcza jemu. Trzydziesty ósmy, trzydziesty dziewiąty. Szamani przychodzą zawsze w asyście chmary czarnych ptaków – przypomniał sobie, nie wiadomo skąd.
Pukanie do drzwi sprowadziło go z powrotem na ziemię. Naryszkin wsunął tylko głowę do środka. Coś szeptał, przerwał mu stłumiony głos księżnej: „Teraz? Zwariowaliście?! On tu może w każdej chwili przyjść”. „A więc nie zasadzka. A więc nie Syberia”. Nogi ugięły się pod Stanisławem.
„Prędzej spotka nas na dole niż tutaj, tu jest bezpieczniej”. Głos Naryszkina był usłużny, ale jakoś też obraźliwie leniwy. On jest poza tym.
„Szybciej”. Drzwi się otwierają, wchodzą do środka.
Nie była w tej chwili – dla niego już na zawsze przestała nią być – Katarzyną Aleksiejewną. Imię, którym ochrzczono ją w rosyjskiej cerkwi, pod którym znał ją świat, nijak do niej teraz nie pasowało. Zastygające powoli na jej twarzy przerażenie, ustępujące miejsca zaciekawieniu, z jakim się w niego wpatruje – tak nie patrzą wielkie księżne. Stoi przed nim Sophie, Colette – takie imię dostanie na jego chrzcie. Katarzyna przestała dla niego istnieć.
Dopiero co zakończyła swój pierwszy połóg, a sprawił on – jak to często bywa – że jest w pełnym rozkwicie urody. Dawna, dziecięca, niezdrowa szczupłość zniknęła bez śladu. Prosta suknia z białego atłasu, przyozdobiona jedynie lekką koronką i różowymi wstążkami. Na twarz występują powoli żywe rumieńce; ma wielkie, niebieskie, wypukłe i pełne wyrazu oczy; rzęsy czarne i nadzwyczaj długie, grecki nos i usta, co wołają o pocałunek. Nagie ramiona, wysmukła kibić. Syberia przestała dla niego istnieć.
– Wróć za godzinę – powiedział Stanisław do Naryszkina.
– Przyjdź przed świtem – poprawiła go Katarzyna.
Drzwi się zamykają, klamka zapada po cichu.
***
Naryszkin ma wyraz twarzy taksówkarza, takiego samego w każdym miejscu i epoce, jeżdżącego nad ranem ulicami wielkiego miasta. Kochankowie, spiskowcy, imprezowicze, złodzieje – dla tych za kółkiem to bez różnicy. Nie interesują ich te wszystkie kończące się za ich plecami historie. Są poza grą, poza każdą z gier toczonych nocą. Ale Stanisław też jest typowym przedstawicielem swojego gatunku – powracających do domu w sobotę nad ranem po nieprzespanej nocy. Chciałby się wygadać – komukolwiek, choćby i temu siedzącemu naprzeciwko niego w karecie mrukowi.
Ktoś musi się dowiedzieć, niech to będzie i on. Jeśli nie powie tego na głos – nie rzuci zaklęcia, czar się nie spełni.
Nie tylko teraz nie śpi, nie zaśnie już nigdy. Sophie go wybudziła. Tam, w pałacu, wspinając się po tajnych schodach, był przekonany, że zmierza ku przeznaczeniu. I teraz właśnie dociera do niego, że miał rację. Dziś w nocy zapadł na niego wyrok, związał z nią swój los ściślej, niż zesłanie mogłoby go połączyć z Syberią. Stamtąd mimo wszystko można uciec, jeśli bardzo się chce. A on nie chce ani nie może. Wszystko to, co było wcześniej – edukacja, reformy, maniery – to był tylko teatr. Tej nocy żył naprawdę, pierwszy raz. I zrobi wszystko, naprawdę wszystko, żeby już nigdy nie zasnąć. Wie już nawet, co to będzie.
To nie miłość – jakie to liche i marne słowo; dobrze leży na salonowych miłostkach, jakich w jego życiu nigdy nie brakowało. To kajdany. Będzie nimi związany aż do śmierci i długo po niej. Jego ciało zgnije w ziemi, ale kajdany przetrwają. W tej chwili wierzy w moc przysięgi – jak średniowieczny rycerz albo mnich. Nie jest już obywatelem wieku świateł, w tej chwili nie gardzi zabobonem – święcie wierzy w magiczną moc formuł i słów. I przysięga. Bogu i Newie, petersburskiemu niebu i rosyjskiej ziemi, którą zaraz pocałuje.
Znalazł już sposób. Wie, co zrobić, żeby być przy niej zawsze. Przywiązać ją do siebie końcem łańcucha i nie wypuścić, nie oddać nikomu ani niczemu. Sposób, który nie przyszedłby na myśl żadnemu Francuzowi czy Anglikowi, ale Polak, a do tego Poniatowski, ma do tej myśli prawo.
– Naryszkin? – Udaje, że nie słyszy. Nie chce patrzeć na Stanisława, krępuje go to coś, co się dzieje na jego twarzy. Czuje się, jakby jechał w jednej karecie z nagim mężczyzną.
Nieważne, ile by to miało trwać, ile trzeba by po drodze poświęcić, to jedyna droga. Dziękuje Bogu, że jest Polakiem, że dla niego ta droga pozostaje otwarta.
– Naryszkin!
– Nu? – Bardziej ziewa, niż odpowiada. Nie odwraca wzroku od okna.
– Muszę ci coś powiedzieć. Będę królem.
– Tak, tak.
Nieważne komu. Liczy się tylko, że powiedział to na głos. Teraz nie ma już odwrotu.
WERSJA AUDIO
WSTĘP