To nie koszmar Mackindera – to spazm słabnącego mocarstwa. Polemika z Jackiem Bartosiakiem
Lutowa agresja Rosji na Ukrainę uruchomiła wielkie przesunięcia geopolityczne, których skutki odczuwać będziemy długo. Właściwe ich zrozumienie to jedno z najważniejszych wyzwań tego czasu. Doktor Jacek Bartosiak przedstawił niedawno na łamach Strategy&Future efektowną interpretację tych wydarzeń.
W eseju „Koszmar Mackindera i trzy tygodnie, które wstrząsnęły światem” przekonuje – stojąc mocno na gruncie klasycznej geopolityki – że miało miejsce wielkie odwrócenie wcześniejszego biegu historii, którego istotą jest walka o hegemonię w Eurazji. Oto będąca jakoby na drodze do wielkiego wzrostu potęgi – wręcz rewolucyjnego dla globalnego układu sił – Rosja dokonała niezrozumiałego, wysoce ryzykownego posunięcia, które napotkało na zaciekły opór Ukraińców, ale też gwałtowną reakcję Stanów Zjednoczonych, w wyniku tych zaskakujących wydarzeń wracających do dominacji na „wyspie świata”. Tak twierdzi autor spektakularnego tekstu.
Jednak obok tego, że sformułował szereg tez słusznych, Bartosiak wydaje się w swoim wywodzie wychodzić z kilku błędnych założeń, piętrzących się następnie w coraz bardziej zaciemniające obraz sytuacji intelektualne konsekwencje. Z uwagi na wagę sprawy, ale też na siłę opiniotwórczą Autora jego interpretacja zasługuje na polemiczne potraktowanie.
Zacznijmy od próby przywrócenia właściwych proporcji. Nader wątpliwa wydaje się teza Bartosiaka, że „to, co się wydarzyło 24 lutego 2022 roku, to największa zmiana geopolityczna od roku 1945”. Z całym szacunkiem dla Ukraińców i dla wszystkich przeżywających emocje chwili, świat widział całkiem niedawno dwa potężniejsze przesunięcia: upadek Związku Sowieckiego i renesans potęgi Chin. Pierwsze pogrzebało wraz z ówczesnym imperium moskiewskim cały porządek dwubiegunowy, dając bezprecedensową pozycję Stanom Zjednoczonym. Drugie odesłało do lamusa „jednobiegunową chwilę” i zaczęło rozsadzać oparty na niej ład międzynarodowy. Wojna rosyjsko-ukraińska ma ogromne znaczenie, ale bardzo niewiele wskazuje na to, by miało ono być aż tak duże jak rozpad ZSRS i chiński renesans.
Być może skłania Bartosiaka do tej przesady przekonanie, że obserwujemy właśnie walkę o hegemonię w Eurazji, wobec której – powiada szef Strategy&Future – konflikt rosyjsko-ukraiński jest wojną zastępczą. To jednak w mojej opinii właśnie jeden z konstrukcyjnych błędów jego wywodu. Ale po kolei.
Samo pojęcie „hegemonii” jest w debacie o stosunkach międzynarodowych wieloznaczne i przez to dość mętne. Bartosiak nie ułatwia sprawy, nie definiując go jasno, a jednocześnie budując na nim wiekopomne wnioski. Nie od rzeczy będzie więc może zauważyć, że akurat na gruncie teorii realizmu politycznego hegemonię rozumie się dość klarownie, na dwa zasadnicze sposoby: albo jako zdolność do powodowania innymi aktorami geopolitycznymi wedle swojej woli, albo jako eliminację z danego obszaru innych wielkich mocarstw (lub supermocarstw) przez danego gracza. Pozostańmy przy drugiej, pojemniejszej wersji. Brakiem konkurencyjnych wielkich mocarstw (great powers) w całej Eurazji Stany Zjednoczone cieszyły się tylko przez kilkanaście lat „jednobiegunowej chwili” po upadku Sowietów. Potem do potęgi (z roku na rok dalej błyskawicznie rosnącej) wróciły Chiny. Ale przecież także podźwignięta z wielkiej smuty lat 90. Rosja jest przez badaczy i polityków od dawna już – znów – zaliczana do grona wielkich mocarstw. Coraz częściej do tej grupy kwalifikuje się również Indie. Czy zatem twierdząc, że „postawa wojska ukraińskiego i wygranie wojny informacyjnej przez Kijów stwarza szasnę na odnowienie hegemonii amerykańskiej w Eurazji”, Bartosiak chce powiedzieć, że obecna wojna zmierza do wyrzucenia z grona wielkich mocarstw nie tylko Moskwy, ale też Pekinu i New Delhi? O ile w wypadku Rosji wydaje się to możliwe (choć nieoczywiste), porównywalna degradacja Chin to tytaniczne wyzwanie na zupełnie inną rozgrywkę. Z kolei w odniesieniu do Indii jawi się to na dziś jako zupełna abstrakcja.
Rzecz nie w tym, by spierać się tu zbyt akademicko o słowa, lecz by właściwie rozpoznać stawkę obecnej rozgrywki. Poza „jednobiegunową chwilą” (bardzo wyjątkową i raczej bezpowrotnie minioną) tradycyjna rola Ameryki w Eurazji nie jest rolą hegemona, ale offshore balancera („zamorskiego równoważyciela”?). Czyli zewnętrznego mocarstwa dążącego do takiej równowagi sił na superkontynencie, aby nikt nie zdobył tam regionalnej hegemonii, mogącej następnie poważnie zagrozić USA. Innymi słowy, Stany aspirowały zwykle nie do własnej hegemonii w Eurazji, ale do tego, by nikt nie zdobył hegemonii w Europie lub w Azji – a tym bardziej w obu naraz. Stąd wojny z cesarskimi Niemcami i III Rzeszą, imperialną Japonią, stąd zimna wojna z Sowietami. A także obecna rywalizacja z Chinami, które skądinąd zagroziły wystarczająco mocno amerykańskim interesom nawet bez znacznego zbliżenia się do statusu regionalnego hegemona. Również obecny konflikt Ameryki z Rosją nie wydaje się mieć wiele wspólnego z dążeniem Waszyngtonu do hegemonii w Eurazji. Jest raczej właśnie offshore balancingiem – pacyfikującym nadmierne rozpychanie się Kremla. A także broniącym mocarstwowej wiarygodności USA i prawdopodobnie przygotowującym kolektywny świat liberalno-demokratyczny na przyszłe, większe zderzenie z Chinami.
Tymczasem teza „hegemoniczna” Jacka Bartosiaka wydaje się błędna także w drugą stronę. Pisze autor „Rzeczpospolitej między lądem a morzem”: „Realizacja marzenia Putina o Europie od Władywostoku do Lizbony z kluczową rolą Rosji jako gwaranta bezpieczeństwa takiej Europy, będącego jednocześnie koszmarem Mackindera przerażonego ideą kontynentalnej konsolidacji, która podkopałaby potęgę oceanu światowego, była dosłownie na wyciągnięcie ręki”. Naprawdę? Przecież znacznie mniejsze żądania Putina względem Zachodu poprzedzające inwazję zostały jednoznacznie odrzucone. Gdzie stąd do antyamerykańskiego, gigantycznego bloku euroazjatyckiego z kluczową rolą Rosji, gospodarczo wielkości Korei Południowej, dziesięć razy mniejszej od Chin i dziesięć razy bardziej zależnej w handlu od samej Unii Europejskiej niż odwrotnie? To była raczej sfera – co najwyżej –najśmielszych rosyjskich marzeń, a nie jakkolwiek bliskiej rzeczywistości. Trudno zresztą, żeby blady cień sowieckiej potęgi, jakim jest dzisiejszy Kreml, mógł liczyć na więcej w światowej polityce niż jego supermocarstwowy poprzednik.
Co więcej, perspektywy Rosji w przeddzień inwazji wyglądały w pewnym sensie zgoła odwrotnie, niż je Bartosiak kreśli. Zapaść demograficzna, fatalnie zmieniająca się struktura społeczna, zacofanie gospodarcze, rosnące wyzwania geopolityczne, widmo kryzysu sukcesyjnego – skłoniły nas jakiś czas temu w Nowej Konfederacji do prognozy wariantu nowej „wielkiej smuty” w czwartej dekadzie XXI wieku. Inwazja może ją przyśpieszyć o kilkanaście lat (co nie znaczy: usunąć czynniki zapaści późniejszej), ale spieramy się tu przecież także o możliwe kalkulacje Kremla sprzed 24 lutego. Twierdzę, że to właśnie widmo degradacji geopolitycznej Rosji w nadchodzących latach może istotnie służyć do zrozumienia jej postępowania, a nie perspektywa wielkiego wzrostu potęgi, jak twierdzi Bartosiak. Skądinąd nie od dziś wiadomo, że słabnące mocarstwa (declining powers) bywają szczególnie agresywne i gwałtowne.
Obaj z Bartosiakiem myliliśmy się, szacując prawdopodobieństwo tak wielkiej inwazji jako niskie. Nie byliśmy w tym zresztą specjalnie oryginalni. Jednak autor „Końca końca historii” nie wychodzi w swoim eseju poza zagłębianie się w zdumieniu, gdy o tę – kluczową przecież – kwestię idzie. „Po co Putin zrobił ten ruch? Po co rozpoczął dużą wojnę o całą Ukrainę? Niemal wszystko przed 24 lutego działo się jak w koszmarze Mackindera” – pisze. Otóż właśnie odwrotnie: nic tu nie przypominało problemu ewentualnego kontynentalnego hegemona Eurazji, przed którym drżał ojciec geopolityki. Co więcej, nadal nic go nie przypomina. Źródła naszej wcześniejszej pomyłki tkwią raczej w rosyjskiej słabości niż w sile. Poza nadmiarem racjonalizacji posunięć kremlowskich strategów, nie doceniających możliwości tak wielkiego blamażu wojskowego i geopolitycznego Moskwy, jaki dziś widzimy, umknęło nam chyba jeszcze jedno. To mianowicie, że mimo wszystkich słabości świata transatlantyckiego prozachodni kurs Ukrainy był chyba odczytywany w Rosji jako na tyle silny, że grożący trwałą utratą Kijowa. Co za tym idzie, myślano więc: „przetnijmy to, póki mamy siłę”. A w każdym razie teraz, gdy cieszymy się w Moskwie większą potęgą względną niż w prawdopodobnej przyszłości.
Bartosiak mocno oparł swoją interpretację lutowej inwazji na słynnej tezie Mackindera, że kto panuje nad Europą Wschodnią, ten panuje nad Eurazją, a kto panuje nad Eurazją, ten panuje nad światem. Miała ona wielkie znaczenie 100 lat temu, jako przestroga przed możliwym wykorzystaniem nieprzebranych potencjałów Heartlandu przez potworne imperium sowieckie. Jednak jeśli nie ówcześni polemiści, to na pewno upływ czasu udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że dosłowne traktowanie tej tezy Mackindera nie ma większego sensu. Związek Sowiecki panował nad Europą Wschodnią przez długie dekady – i dalej (tj. do władztwa nad Eurazją) nie doszedł. Podobnie ma się rzecz z przytaczaną przez Bartosiaka tezą Zbigniewa Brzezińskiego. „Kto panuje nad Ukrainą, ten ma przemożny wpływ na architekturę bezpieczeństwa w Europie i Eurazji oraz całkowicie zmienia układ sił na Starym Kontynencie” – reasumuje myśl wielkiego amerykańskiego doradcy i analityka prezes Strategy&Future. Ale to również było w wydaniu Brzezińskiego raczej odczytanie logiki sowieckiej niż uniwersalne prawo historiozoficzne. Ukraina jest ogromnie ważna – w szczególności dla Rosji – ale nie aż tak, by decydować o losach dzisiejszego świata. W przeciwnym razie przez ostatnie dekady nie panowałby tam tak wielki – i tak lokalny zarazem – zamęt. Natomiast Ukraina dołączająca do kolektywnego Zachodu to potencjalnie druzgocący cios dla słabnącej Rosji. I to raczej w tym niż w literalnych odwzorowaniach kontekstowych tez dawnych geopolityków należy szukać wyjaśnienia dzisiejszego kryzysu.
Nie było więc i nie ma w obecnej sytuacji niemal nic z „koszmaru Mackindera”. A napaść Rosji na Ukrainę nie jest wojną zastępczą – jak również twierdzi Bartosiak – lecz raczej walką słabnącego mocarstwa o pozostanie w drugiej lidze światowej poprzez próbę zablokowania tego, by kluczowy dla Moskwy Kijów nie stał się strefą wpływów amerykańsko-europejskich. Całość procesu lepiej zaś wyjaśniają narzędzia poznawcze realizmu politycznego – na których się tu opierałem – niż klasycznej geopolityki, zwłaszcza tak dosłownie rozumianej, jak proponuje Jacek Bartosiak.