UFC i Davos, czyli jak odwraca się karta
W Davos rzadko dzieją się rzeczy ciekawe, przynajmniej z perspektywy zainteresowań autora poniższego tekstu; jest to raczej targowisko próżności, odpowiednik balu debiutantek w Wiedniu czy innego paryskiego tygodnia mody, tylko z brzydszymi manekinami. Podobnie, jak nad fashion week w Paryżu, tak nad Davos unosi się zawsze przemożny duch samozadowolenia; zadowoleni są organizatorzy uzyskujący znaczący wpływ na kształtowanie rzeczywistości (nie ponosząc przy tym żadnych dodatkowych kosztów, które wynikałyby np. z poczucia odpowiedzialność), zadowoleni są politycy i ludzie do tej roli aspirujący, zwani dla niepoznaki „przedstawicielami społeczeństwa obywatelskiego” – dla nich szczyt w Davos to okazja, nie tylko aby podkarmić ego, ale również przygotować sobie grunt pod przyjemną i bezbolesną tranzycję do świata biznesu.
Zadowoleni są też lobbyści, którzy za skromną opłatą uzyskują dostęp do polityków, co więcej, uzyskują go w tyleż niewinnych, co przyjemnych okolicznościach. Z każdej edycji szczytu są bowiem zadowolone również, jak to mówią dystyngowani Brytyjczycy, women of negotiable affection, czyli kobiety o negocjowalnych uczuciach (choć Sean Strickland, o którym mowa będzie niżej, nazwałby to pewnie inaczej), których grafiki są tak szczelnie przez bywalców konferencji zapełnione, że nie dałoby się tam wcisnąć nawet pojedynczego prywatnego odrzutowca, który to środek transportu upodobali sobie zatroskani o zmianę klimatu uczestnicy szczytu (w 2022 roku jeden na 10 uczestników dostał się do tego „urokliwego szwajcarskiego kurortu”, jak opisują go dziennikarze, w ten właśnie sposób).
Nie inaczej było i w roku Pańskim 2024, mimo bowiem iż z ust uczestników forum padały akceptowalne już w dyskursie publicznym banały o „momencie przełomowym” czy „rozstajach, na których znajduje się świat” (tu autorowi przypomina się scena z serialu „The Simpsons”, w której Homer Simpson – podróżując, nawiasem mówiąc, pierwszą klasą – czyta „The Economist” i z satysfakcją oznajmia swej żonie: „Spójrz na mnie! Czytam »The Economist«. Czy wiedziałaś, że Indonezja znajduje się na rozdrożu?!”), trudno pozbyć się wrażenia, że uczestnicy World Economic Forum w Davos tak naprawdę dostrzegli, że zaklęcia te wypada wypowiadać, ale ni w ząb nie rozumieją, jakie są ich implikacje. A to akurat jest ciekawe, bo jest całkiem możliwe, że wykazują się oni podobnym zmysłem politycznym i wyczuciem nastrojów społecznych, co Maria Antonina.
Szesnastego stycznia przemówienie otwierające szczyt w Davos wygłosił jego twórca i założyciel Klaus Schwab. Jako że tegorocznym banałem przewodnim konferencji było „odbudowywanie zaufania”, założyciel WEF tłumaczył, że „choć nasz świat jest bardziej połączony”, to „jest też paradoksalnie bardziej podzielony niż kiedykolwiek wcześniej”, co z kolei skutkuje słabym wzrostem gospodarczym oraz generuje „niepewność, strach i pesymizm”. A skoro tak, to „potrzebujemy zmiany paradygmatu. Musimy odbudować zaufanie – zaufanie w naszą przyszłość, w naszą umiejętność przezwyciężania wyzwań oraz, co najważniejsze, zaufanie do siebie nawzajem”. Całe przemówienie Schwaba było utrzymane w tym właśnie tonie; ubolewał więc nad „erozją wiary w to, że potrafimy uczynić świat lepszym”, z ojcowską troską pochylał nad biednymi tego świata – „tymi, którzy cierpią od wojny, niesprawiedliwości, złego zdrowia”. Nijak jednak nie spróbował zaproponować odpowiedzi, jak owo zaufanie odzyskać ani – co dużo ważniejsze – dlaczego właściwie zostało ono utracone.
Oczywiście do Davos zaproszono również dysydentów, prawdopodobnie tyleż w roli listka figowego (aby organizatorzy i goście mogli sobie pogratulować otwartości i śmiałości intelektualnej), co atrakcji towarzyskiej. Jest to atrakcja towarzyska podobna do obecności na luksusowym obiedzie zorganizowanym przez starą i bogatą rodzinę z Hampton naturszczyka ubranego w strój ludowy, którego brak manier (na początku obiadu nazywany jeszcze swobodną autentycznością) stanowi miły kontrast i odskocznię dla zblazowanej publiczności. Nawiasem mówiąc, role takich naturszczyków odgrywają obecnie na salonach świata Ukraińcy z prezydentem Zełenskim na czele, przekonując się, że gdzieś pomiędzy drugim daniem a deserem ich urok przestaje pozostałych uczestników bankietu fascynować, a zaczyna męczyć, co nieuchronnie znaczy, że ktoś wkrótce wskaże im drogę do wyjścia. Brzmi to okrutnie – ale jeżeli czytelnika razi taki cyniczny opis, autor spieszy zapewnić, że czeka to prawdopodobnie i nas. Taki już los peryferii – a skoro zabrakło nam woli i odwagi, aby w stosownych okolicznościach status ten zmienić, to teraz nie ma co się gniewać.
O postępującej irytacji tzw. szerokich mas niech świadczy fakt, że to właśnie przemówienie jednego z dysydentów zaproszonych do Davos – prezydenta Argentyny Javiera Milei – znalazło się wśród najżywiej komentowanych w mediach. Swoją drogą, zwycięstwo wyborcze Milei stanowi probierz tego, ile naród musi wycierpieć, aby dokonać prawdziwie gwałtownego zwrotu w swej polityce.
Przemówienie Klausa Schwaba nie było jedynym szeroko komentowanym wystąpieniem publicznym tamtego dnia. Również 16 stycznia w kanadyjskim Toronto odbyła się bowiem konferencja prasowa przed galą UFC 297; Bogiem a prawdą dane Google wskazują, że zainteresowanie nią było znacznie większe niż Klausem Schwabem. Walką wieczoru tejże gali miało być starcie mistrza wagi średniej UFC, Seana Stricklanda, z Dricusem du Plessisem. Strickland – co może być zarówno wynikiem porywu serca, jak i atawistycznego wyczucia zmieniających się trendów – opisuje się jako „czempion ludu” i demonstracyjnie wręcz ignoruje normy politycznej poprawności, wyznaczające akceptowalne granice przekonań, którymi można (wypada?) dzielić się publicznie. Strickland ubiera się więc tak, jak ubierają się niebieskie kołnierzyki, jeździ, jak sam to określa, „biedahyundaiem”; sprzeciwiał się polityce klimatycznej obecnej administracji prezydenckiej i polityce pandemicznej, wspierał protesty „konwoju wolności” w Kanadzie – najkrócej rzecz ujmując, nie zostałby raczej zaproszony na konferencję w Davos, nawet w charakterze dysydenta.
I właśnie tego samego dnia, gdy w Davos Klaus Schwab pochylał się nad losem biednych i rozmyślał o utracie zaufania, w Kanadzie Sean Strickland został podczas konferencji prasowej zapytany przez sprzyjającego mniejszościom seksualnym dziennikarza o jego wcześniejsze – mało przychylne – wypowiedzi na ten temat. Pytanie, przyznać trzeba, było pod tezę; dziennikarz, wiedząc, że Kanada powszechnie uznawana jest za państwo znajdujące się w awangardzie liberalnej demokracji, postanowił przyszpilić Stricklanda, zakładając zapewne, że albo wymusi na nim samokrytykę, albo też doprowadzi do jego kompromitacji. Strickland na pytanie dziennikarza odpowiedział jednak tak (autor doda, że jest przeciwnikiem cenzury, nie zamierza więc wykropkowywać wulgaryzmów): „Kolejny skurwysyn z bagna. Jeżeli twój syn byłby gejem, byłbyś zadowolony, że nie będziesz miał wnuków? Jesteś żałosny, nie masz jebanego kręgosłupa, pierdol się. Jeszcze 10 lat temu transseksualizm był pierdoloną chorobą psychiczną, a teraz nagle ludzie tacy jak ty wślizgnęli się do debaty. Jesteś wirusem, infekcją. Jesteś definicją słabości. Wszystko, co złe na świecie, jest twoją, kurwa, winą. A najlepsze jest to, że świat nie kupuje tych bredni, które wciskasz. Nikt nie mówi: tak, laski mają chuja! Nie, świat mówi: są dwie płcie, świat mówi, że nie ma, kurwa, ochoty, aby jego dzieci były uczone w szkole, kim są i jakie są ich preferencje seksualne. Spójrzcie na niego” – Strickland skierował słowa do reszty uczestników konferencji (i milionów ludzi, którzy jej zapis obejrzeli w mediach), „to jest nasz wróg. Jeżeli chcecie zobaczyć wroga naszego świata, spójrzcie na tego skurwysyna, co tam siedzi”.
Jeszcze kilka lat temu za tego rodzaju enuncjacje Strickland zostałby „anulowany” tak szybko, że nie zdążyłby opuścić sali konferencyjnej, a wszystkie zawarte z nim kontrakty sponsorskie zostałyby zerwane. Ba, mimo że UFC jako organizacja nie należy do najbardziej poprawnych politycznie (na przykład dopuszcza dalsze starty rosyjskich sportowców czy nie cenzuruje propalestyńskich wystąpień swoich zawodników), trudno sobie wyobrazić, aby w, powiedzmy, 2018 roku konsekwencją słów Stricklanda nie było ultimatum stacji telewizyjnych czy partnerów korporacyjnych, że albo Strickland przeprosi i złoży samokrytykę, albo wycofają się oni ze współpracy z UFC.
Ale niepostrzeżenie (co jest chyba wynikiem wciśnięcia pauzy przez COVID) znaleźliśmy się w połowie trzeciej dekady XXI wieku – i równie niepostrzeżenie zupełnie zmieniły się realia. Wojna kulturowa trwa na Zachodzie od dawna; do tej jednak pory jedna ze stron tej wojny posiadała jednoznaczną przewagę, a mianowicie przewagę materialną, krótko mówiąc: miała więcej pieniędzy. Reakcja mogła prowadzić tę kampanię niemal wyłącznie z pozycji słabości, znajdując się w wiecznej defensywie; bez kapitału, a zatem bez wpływu na rzeczywistość; bez kapitału, a więc bez wpływu na decyzje korporacji dostosowujących swój przekaz pod bardziej „wartościowych” konsumentów (choć wydaje się, że już jakiś czas temu relacje korporacje – konsument zaczęły przypominać sytuację, w której ogon macha psem).
Ewentualne triumfy – jak brexit czy wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA – postrzegane były przez liberalną elitę jako anomalie oraz wynik „propagandy i zaburzenia procesu wyborczego”. Propaganda ta zaś miała być koordynowana i finansowana przez bliżej niezdefiniowane, ale złowrogie siły, za którymi stały reżimy totalitarne. Ileż to razy autor miał okazję słuchać podczas kolejnych edycji różnej maści prowincjonalnych odmian szczytu w Davos biadania, że liberalna demokracja zagrożona jest przez „narastającą falę populizmu” czy „oszustwa wyborcze” (czego skutkiem jest Schwabowska „erozja zaufania”).
Owa logika, którą, jak sądzi autor, elity liberalne naprawdę się posługują, jest przykładem zjawiska psychologicznego niezwykle niebezpiecznego dla tych, którzy są nim dotknięci, a mianowicie wyparcia. Elementem wyparcia jest obarczenie pełną winą za opór i niezgodę społeczeństwa na suflowane przez liberalne elity rozwiązania amorficznych „wrogich sił”, które mieszają pospólstwu w głowie tak dalece, że nie dostrzega ono, iż bywalcy Davos chcą dla niego jak najlepiej. A skoro tak, to żadnych obiektywnych problemów nie było i nie ma – są jedynie problemy wyimaginowane, wymyślone przez aparat propagandowy podległy autokratom w rodzaju Putina, który serwuje toksyczne narracje kupowane przez „szare masy”. Trzeba zatem jedynie „odbudować zaufanie” – naprostować kłamstwa, za pomocą których Putin i jego marionetki próbują zohydzić naiwnej ludzkości utopijny świat tworzony właśnie w pocie czoła przez bezinteresownych gości szczytu WEF. Rozumując w ten sposób, „człowiek z Davos” zminimalizował szanse na odpowiednie zareagowanie na nawarstwiające się i obiektywnie istniejące problemy.
I wreszcie na wtorek 16 stycznia przypadło jeszcze jedno przemówienie, wygłoszone w Pałacu Elizejskim przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Można je scharakteryzować jako kampanijne. Emmanuel Macron, będący przecież na wskroś produktem ery globalizacji i związanego z nią liberalnego porządku i przekonań, dokonał wolty narracyjnej, by nie rzec ideologicznej. Co dziwi, ale może nie aż tak bardzo, gdy weźmie się pod uwagę to, że jego praca zaliczeniowa na studiach dotyczyła Machiavellego i Hegla. W każdym razie pamiętnego 16 stycznia Macron stwierdził, że „świat, jakim znaliśmy go wczoraj, znika (…) jesteśmy świadkami kryzysu demokratycznego modelu we Francji, w Europie i w wielu innych miejscach na świecie”. To jeszcze nic przełomowego; komunały o zagrożeniu demokracji słyszymy już od wielu lat – symptomatyczna jest natomiast recepta zaproponowana przez Macrona. Chodzi o to, aby „Francja przeszła przez okres chaosu silniejsza i bardziej zjednoczona”. Będzie to możliwe, gdy „przypomnimy sobie wspólne wartości, kulturę, gdy przywrócimy szacunek w szkole, na ulicy, w biznesie”. Kontynuuje Macron: „(…) rozpoczniemy program wzmacniania społeczeństwa – każda kolejna generacja Francuzów musi się nauczyć, czym jest Republika. Jej historia, wynikające z niej obowiązki, język, współdzielone głębokie poczucie szacunku i oddania – nauczane już od dzieciństwa, dzięki dodatkowemu wsparciu i oczekiwaniom wobec rodziców”. Co to oznacza w praktyce? Otóż Macron planuje kontynuować „terapię szokową” – podwojenie liczby godzin zajęć z postawy obywatelskiej; ich częścią ma być czytanie najważniejszych dla historii i tożsamości Francji tekstów; do tego zajęcia z historii sztuki (jak stwierdził Macron, jest to element wspólnego dziedzictwa, budujący poczucie wspólnoty), więcej WF-u i mundurki szkolne, które (égalité!) „wymazują nierówności pomiędzy dziećmi, tworząc jednocześnie środowisko umożliwiające szacunek”. Ale to nie koniec zapowiedzi Macrona; „aby mogła istnieć silna Francja, musimy zapewnić porządek. Poprzez kontrolę granic (…) podwojenie obecności policji na ulicach (…) zwalczanie narkotyków (…) walkę z radykalnym islamem”.
Tyle warstwa ideologiczna; potem Macron przeszedł do polityki przemysłowej – a ona jest nieuchronnie powiązana właśnie z porządkującą ją i legitymizującą warstwą ideologiczną. „Francja produkująca więcej to Francja silna” – oznajmia Macron, ilustrując swą tezę przykładem zaburzeń łańcuchów dostaw podczas pandemii. „Musimy przyspieszyć wzmacnianie naszego potencjału naukowego, akademickiego, technologicznego, przemysłowego oraz żywnościowego”.
Problem polega na tym, że wszystko to może prezydentowi Francji nie wystarczyć, bo przeskoczenie z towarzystwa gromadzącego się co roku w Davos jednym susem w szeregi konserwatywnych francuskich chłopów jest fikołkiem, któremu podołałby pewnie Talleyrand, który wraz z wybuchem rewolucji francuskiej niezwłocznie (tj. w momencie, gdy stało się jasne, kto wygra) się do niej przyłączył, mimo że pół roku przed jej wybuchem został wyświęcony na biskupa Autun. Ale niekoniecznie Macron. Nie zmienia to jednak faktu, że Emmanuel Macron wyczuł pismo nosem; trudno zresztą się temu dziwić – Donald Trump ma pomimo żarliwych modlitw Europejczyków duże szanse na zwycięstwo w listopadowych wyborach w USA; AFD staje się drugą siłą polityczną w Niemczech; Gert Wilders wygrał wybory w Holandii, podobnie jak wspomniany już Javier Milei; Europą raz po raz wstrząsają protesty rolników. Ba, w opublikowanym 11 lutego sondażu wyborczym Marine Le Pen po raz pierwszy wskazana została na zwyciężczynię drugiej tury wyborów prezydenckich we Francji.
Wydaje się, że nieuniknionym skutkiem polityki przemysłowej, reindustrializacji oraz częściowej autarkii, o której mówi nie tylko Macron, ale też Biden (i Trump) czy przedstawiciele Komisji Europejskiej (et tu, Brute?), będą głębokie zmiany w rozłożeniu sił społecznych w państwach. Dlaczego? Otóż ten zwrot polityczny ma miejsce w rezultacie końca Pax Americana i jej fundamentu, jakim była globalizacja. Decoupling (czy też bardziej politycznie poprawna wersja, a więc de-risking), będący zaprzeczeniem globalizacji, w gruncie rzeczy oznacza powrót do prowadzenia przez rządy państw Zachodu polityki częściowo przynajmniej autarkicznej. W tych warunkach głos przy urnie (ale chodzi też o wybory konsumenckie) tych, których wkład w funkcjonowanie gospodarki był w czasie globalizacji i końca historia najłatwiejszy do zignorowania, z powrotem staje się ważny. A preferencje tych właśnie grup społecznych, i polityczne, i konsumenckie, będą zgoła inne niż te kosmopolitycznej elity, wybierającej na swych przedstawicieli różne permutacje „człowieka z Davos”.
Na Zachodzie – szczególnie w Stanach Zjednoczonych – konsekwencją globalizacji było osłabienie pozycji przemysłu lokalnego; produkcja przemysłowa była, zgodnie z zasadami przewag komparatywnych, przenoszona tam, gdzie koszty pracy, obciążenia fiskalne czy regulacje środowiskowe były mniejsze niż na Zachodzie. W rezultacie doszło do zjawiska wymierania klasy średniej i pauperyzacji całych regionów Stanów Zjednoczonych; ich miejsce zajęły dwa wybrzeża USA, w pewien sposób – by posłużyć się terminologią marksistowską – reprezentowały kapitalizm finansowy. W tym układzie doskonale się rozwijało centrum finansowe USA i świata na Wschodnim Wybrzeżu (podobnie jak niegdyś, i do pewnego stopnia obecnie, londyńskie City) oraz firmy technologiczne na wybrzeżu zachodnim; jednak nawet i te ostatnie przeniosły już dawno intensywną kapitałowo produkcję poza granice USA.
W skrócie tak wielkim, że niesie on ryzyko zbytniego uproszczenia, można to ująć tak: ostała się głównie produkcja albo bardzo zaawansowanych technologii, albo ta, która nie stanowi właściwie w ogóle procesu fizycznego i skupia się na wytworzeniu oprogramowania czy też udzielaniu praw własności intelektualnej.
Sytuacja ta wpływała również na wybory dotyczące chociażby edukacji; szkoły zawodowe (w USA określane jako vocational lub trade schools) świeciły pustkami, podobnie zresztą jak w Polsce; celem musiały być studia wyższe, nawet jeżeli byłyby to studia wyższe z kosmetologii czy kulturoznawstwa. Co więcej – to specyfika już chyba raczej USA – nawet jeżeli ktoś skończył studia wyższe z matematyki czy z fizyki, to ostatecznie i tak lądował albo w gigancie cyfrowym, pracując nad optymalizacją algorytmów pozwalających wybrać najśmieszniejszy filmik o kotkach, albo też w quant desk jednego z funduszy inwestycyjnych.
To już jednak przeszłość; jak to ujął cytowany przez „The Washington Post” ekonomista z Uniwersytetu Michigan, Justin Wolfers, „(…) rok 2023 był wybitnie udany dla klasy pracującej i nisko opłacanych pracowników”. Signum temporis są powtarzające się na całym Zachodzie strajki – od obejmujących już właściwie całą Europę strajków rolników po mające miejsce w USA strajki chociażby dokerów czy pracowników sektora motoryzacyjnego. Swoją drogą październikowy strajk tych ostatnich (łącznie 45 tysięcy osób zrzeszonych w United Autoworkers Union, UAW) doprowadził do przełomowego porozumienia, na mocy którego zagwarantowali oni sobie podwyżkę uposażenia o 25% w ciągu najbliższych czterech i pół roku. Oto cytat z artykuł amerykańskiego NPR (ang. National Public Radio): „Celem UAW było odzyskanie utraconego niegdyś poziomu płac oraz uczynienie z pracy w fabrykach samochodów przepustki do bezpiecznego życia klasy średniej, jak było to w przeszłości”. Warto zauważyć, że wśród powodów, dla których niebieskie kołnierzyki uzyskują tak silną pozycję negocjacyjną, jest zarówno powrót polityki przemysłowej, jak i historycznie niskie bezrobocie w USA, będące rezultatem oddziaływania wielu czynników, jednak zdaniem autora kluczowy jest brak odpowiednio wyszkolonych ludzi w zawodach, na które wraz z powrotem polityki przemysłowej pojawiło się zapotrzebowanie. Jak Sean Strickland, tak niebieskie kołnierzyki zyskują obecnie na znaczeniu, mogąc pozwolić sobie na wystąpienia, które w czasie, gdy mieliśmy do czynienia z „końcem historii”, przekreśliłyby ich karierę jednego dnia.
Już od pewnego czasu wszelkie szkoły zawodowe w USA (i nie tylko w USA, bo mówił o nich również Emmanuel Macron we wspomnianym wyżej przemówieniu) wracają do łask; jednak wyszkolenie odpowiedniej ilości kadr (które muszą też przecież, nie zapominajmy, zdobyć doświadczenie) jest procesem długotrwałym. Wystarczy wspomnieć o problemach, które napotykają firmy z sektora mikroprocesorów, które budują na terytorium USA swe zakłady produkcyjne, stale borykając się z brakami odpowiednio wyszkolonej siły roboczej. Jeżeli zatem USA chcą delewarować swą gospodarkę i ubezpieczać kolejne jej sektory od niepewności geopolitycznej, to potrzebują bardzo wielu pracowników. Natomiast pamiętajmy: skutkiem tego będzie uwolnienie na trwałe wzrostu cen tych dóbr, których produkcja nie będzie przenoszona za granicę zgodnie z zasadami przewag komparatywnych. Czyż włączenie Chin – w roli taniego zaplecza produkcyjnego zachodniego przemysłu – nie było jednym z najpotężniejszych bodźców deflacyjnych ostatnich kilkudziesięciu lat? Co więcej, odejście od zglobalizowanego systemu wymiany skutkować będzie – oprócz wyższych cen – również niższą jakością oferowanych produktów, która będzie wynikiem mniejszej konkurencji.
Przekonanie to obsługiwał i legitymizował – w wymiarze moralnym – konstrukt demokracji liberalnej, przybierający w ostatnich dekadach formę dogmatu, z kastą kapłanów zbierających się w Davos na czele. Teraz ten model się wyczerpał i wiele wskazuje na to, że przynajmniej do pewnego stopnia zastąpiony zostanie blokami ekonomicznymi, opartymi na wspólnocie interesów ich członków. Wraz z tym nadbudowa ideologiczna „obsługująca” zglobalizowany system międzynarodowy czasów Pax Americana również się „przeterminuje” – tj. przestanie odpowiednio obsługiwać i legitymizować jego interesy, promować wzmacniające go postawy, piętnując jednocześnie te idee i zachowania, które mu zagrażają.
Jednak nowe czasy wymagają zupełnie nowych postaw i nowych idei; promocja kosmopolityzmu i poprawności politycznej nie jest najbardziej przydatnym narzędziem narracyjnym, gdy panuje przekonanie, że relacje pomiędzy państwami przypominają grę o sumie zerowej. W momencie zaś gdy postępuje deglobalizacja i następuje skracanie łańcuchów dostaw czy ich przekierowywanie bądź – gwoli poprawienia bezpieczeństwa – wręcz ich zwijanie do obrębu pojedynczego państwa, dojdzie do przetasowań wewnątrz społeczeństw, powrotu „pracującej klasy średniej”, która nagle dysponować będzie znacznie większym kapitałem finansowym, a więc i politycznym. Za tym faktem, prędzej czy później, zaczną nadążać rynki, które podążając za pieniędzmi, zaczną dostosowywać się do preferencji konsumenckich tych, którzy mają pieniądze. A ich preferencje mogą znacznie bardziej przypominać preferencje Seana Stricklanda niż Klausa Schwaba.