Jake Sullivan w Brookings, czyli szklanka do połowy pusta
W czwartek 27 kwietnia w waszyngtońskim think tanku Brookings Institution przemawiał doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan. Jego wystąpienie warto przeanalizować, należy je bowiem rozpatrywać nie wyłącznie jako samodzielną deklarację doradcy Bidena, ale raczej jako kolejne z cyklu wystąpień przedstawicieli administracji mających zaprezentować wizję Stanów Zjednoczonych, dotyczącą pożądanego przez USA kierunku zmian porządku międzynarodowego.
Co więcej, ze słów Sullivana wynika, że rewizja ta nie ma mieć charakteru kosmetycznego czy powierzchownego, ale ma dotyczyć fundamentalnych założeń funkcjonowania ładu globalnego – który to przecież Stany Zjednoczone same po końcu II wojny światowej stworzyły, a następnie utrzymywały przez kolejne dekady.
Jest to kolejne formatywne wystąpienie publiczne przedstawiciela amerykańskiej administracji po niedawnym przemówieniu sekretarz skarbu Janet Yellen. Jednak podczas gdy Yellen skupiła się w swoim przemówieniu w znacznej mierze na wyjaśnieniu stanowiska USA wobec Chin i przedstawieniu logiki determinującej postępowanie Waszyngtonu wobec Pekinu w wymiarze stricte gospodarczym, Sullivan chciał – co sam zresztą stwierdził – ukazać „spojrzenie z szerszej perspektywy na politykę gospodarczą USA” – i przedstawić zmiany, które zdaniem administracji Bidena należy wprowadzić zarówno w niej samej, jak i w całym międzynarodowym systemie gospodarczym. Ów „międzynarodowy porządek gospodarczy, stworzony przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej”, kiedy to USA „poprowadziły podzielony świat w stronę systemu, który wyciągnął z ubóstwa setki milionów ludzi (…) i pozwolił na wspaniałe innowacje oraz umożliwił Ameryce i wielu innym państwom wzbić się na nowe wyżyny dobrobytu”, zaczął w ostatnich kilku dekadach kruszeć. Zmiany w gospodarce globalnej doprowadziły do zubożenia w Stanach Zjednoczonych; kryzys finansowy „wstrząsnął amerykańską klasą średnią”; pandemia ujawniła kruchość łańcuchów dostaw; rosyjska inwazja na Ukrainę uwidoczniła konsekwencje współzależności. Baza przemysłowa USA została wydrenowana na skutek przenoszenia inwestycji przez kapitał prywatny za granicę; wraz z pojawieniem się przekonania, że „rynki zawsze najefektywniej alokują kapitał”, liberalizacja handlu stała się celem samym w sobie. Efektem tego z kolei było „przeniesienie całości łańcuchów dostaw technologii krytycznych poza USA”, będące rezultatem przekonania, że „każdy wzrost gospodarczy jest dobry”, i preferowania sektora usług finansowych kosztem przemysłu czy inwestycji w infrastrukturę. Nieprawdziwe okazało się też założenie, że integracja gospodarcza doprowadzi do integracji (tudzież, choć Sullivan nie użył, rzecz jasna, tego słowa, kooptacji) politycznej i ideologicznej państw takich jak Chiny czy Rosja.
Innymi słowy, stary porządek zdezaktualizował się – i dlatego zdaniem Sullivana zachodzi potrzeba wypracowania „nowego konsensu waszyngtońskiego” – opartego na fundamentach ideologicznych i założeniach zasadniczo innych od tych, które przyświecały oryginałowi. Nawiasem mówiąc, logika wyłożona przez Sullivana stanowi kolejny przykład potwierdzający stawianą już wcześniej przez autora tezę, że w chwili obecnej to same Stany Zjednoczone stają się – przynajmniej w odniesieniu do polityki gospodarczej – państwem rewizjonistycznym, dążącym aktywnie do zmiany podstawowych reguł gry obowiązujących w systemie międzynarodowym po 1945 roku.
Ogłaszając odwrót od zasad neoliberalizmu (przynajmniej w takim jego rozumieniu, jakie zdaje się przyjmować doradca prezydenta Bidena), Sullivan podkreśla, że będzie to powrót do polityki prowadzonej przez Baracka Obamę, którego starania zmierzające do „innego podejścia (…) walki ze zmianami klimatu, inwestycji w infrastrukturę, powiększenia instytucji socjalnych (…) zostały zablokowane przez sprzeciw republikanów”. Działania te stawia Sullivan w opozycji do Reaganowskiej „trickle down economics”, w tym malejących podatków, obcięcia wydatków publicznych czy też ograniczenia roli związków zawodowych. Trudno jest uniknąć konkluzji, że ta przynajmniej część przemówienia Sullivana powstała na użytek bieżącej polityki wewnętrznej w Stanach Zjednoczonych – a więc przyszłorocznych wyborów prezydenckich, w których kandydować będzie Joe Biden (nawiasem mówiąc, ogłosił on zamiar ubiegania się o reelekcję na dzień przed przemówieniem Sullivana w Brookings).
Przede wszystkim Sullivan stwierdza bez ogródek, że środkiem do osiągnięcia celu, jakim jest odtworzenie zdolności „do budowania i dostarczania dóbr publicznych, takich jak infrastruktura fizyczna i cyfrowa”, poprawienia odporności na tąpnięcia geopolityczne i restauracji amerykańskiej klasy średniej jest wprowadzenie polityki przemysłowej. To zaś oznacza rosnące zaangażowanie i ingerencję państwa w gospodarkę w skali niespotykanej w Stanach Zjednoczonych od dekad.
Jeżeli zaś mowa o polityce przemysłowej, to niepodobnym jest, aby nie zacząć od mikroprocesorów i substancji potrzebnych do produkcji baterii elektrycznych – i to właśnie czyni Sullivan. Fakt uwiądu amerykańskiego sektora produkcji mikroprocesorów i jego koncentracja w odległych geograficznie od Ameryki państwach tworzy „krytyczne niebezpieczeństwa gospodarcze oraz zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego USA” – podobnie, jak ma to miejsce z metalami ziem rzadkich. Sullivan odnotowuje, że obecnie USA produkują 4% litu, 13% kobaltu oraz w ogóle nie produkują grafitu i niklu potrzebnych do zaspokojenia obecnego zapotrzebowania (autor „Weekly Brief” musi podkreślić, że obecne zapotrzebowanie ma się nijak do zapotrzebowania za kilka lat, o ile rzecz jasna nie nastąpi albo zarzucenie, albo przynajmniej znaczące ograniczenie ambicji związanych z elektryfikacją gospodarki). Co więcej, Sullivan przyznaje, że 80% minerałów krytycznych jest „przetwarzanych przez jedno państwo: Chiny”. To z kolei stanowi dla USA problem, bo „łańcuchy dostaw energii mogą stać się narzędziem nacisku w ten sam sposób, w jaki stała się nim ropa naftowa w latach 70. czy gaz ziemny w Europie w 2022 roku”.
Sullivan zaznacza jednak, że celem polityki USA „nie jest autarkia”, tylko stworzenie „wytrzymałych i bezpiecznych łańcuchów dostaw”. Dlatego też odbudowanie zdolności produkcyjnych niektórych technologii i substancji krytycznych „jest pierwszym krokiem, ale wysiłki muszą rozciągać się” poza granice Stanów Zjednoczonych. Dlatego, dowodzi Sullivan, Stany „chcą, aby dołączyli do nich ich przyjaciele”, „stworzenie bezpiecznej i zrównoważonej gospodarki w obliczu obecnej sytuacji ekonomicznej i geopolitycznej wymaga bowiem, aby nasi sojusznicy i partnerzy dali z siebie więcej”.
Problem polega na tym, że na razie teoria rewolucyjna „rozjeżdża się” z rewolucyjną praktyką. Restauracja bazy przemysłowej w Stanach Zjednoczonych odbywa się mniej kosztem Chin, a bardziej kosztem właśnie sojuszników USA. Jako przykład można tu podać chociażby wysysanie inwestycji z Europy na rzecz Stanów Zjednoczonych, które ma miejsce od przyjęcia przez USA ustawy Inflation Reduction Act, w wyniku którego już teraz szereg europejskich firm przeniosło inwestycje z Europy do Stanów (zachęcane nie tylko subsydiami oferowanymi przez rząd federalny, ale też przez pielgrzymujące do Europy delegacje poszczególnych stanów USA). To budzi rzecz jasna – otwarcie zresztą wyrażaną – irytację unijnych i europejskich polityków, na którą z kolei Waszyngton reaguje niewinnym zdumieniem, obiecuje „przyjrzenie się” zastrzeżeniom Europejczyków – i na tym sprawa się kończy.
Innym z kolei przykładem negatywnych konsekwencji gospodarczych jest domaganie się przez USA zaprzestania przez państwa sojusznicze dostarczania Chinom technologii potrzebnych do produkcji mikroprocesorów. Działanie to ma co najmniej trzy negatywne konsekwencje. Pierwszą, dotkliwą głównie dla tychże sojuszników USA, jest nieunikniony spadek przychodów; pamiętajmy, że dla szeregu firm z sektora mikroprocesorów najważniejszym i najintratniejszym rynkiem zbytu jest rynek chiński (już od kilku lat Chiny każdego roku płacą więcej za mikroprocesory niż za ropę). Konsekwencją tej polityki jest ograniczenie środków, które mogłyby zostać przeznaczone na R&D. Co więcej, kontekście strat poniesionych z tytułu ograniczenia obecności na chińskim rynku subsydia oferowane przez amerykański CHIPS and Science Act mogą się okazać niewystarczające. Pamiętajmy, że środki przeznaczone na mocy CHIPS Act na zwiększenie zdolności w zakresie produkcji mikroprocesorów wyceniane są na 39 miliardów dolarów w ciągu pięciu lat. Pozornie może się wydawać, że są to znaczące środki – pamiętajmy jednak, że wybudowanie fabryki zaawansowanych mikroprocesorów to koszt rzędu 20–25 miliardów dolarów. Tylko jedna mająca powstać w Japonii fabryka mikroprocesorów w technologii 2 nm ma kosztować 37 miliardów dolarów; z kolei tworzony przez Samsunga kompleks przemysłowy skupiony na produkcji mikroprocesorów ma kosztować 228 miliardów dolarów.
Trzecia konsekwencja będzie taka, że jeśli Stanom nie uda się ostatecznie „zadusić” chińskiego sektora produkcji mikroprocesorów, Chiny stworzą system równoległy – nawet jeżeli będzie się on opierał nie na produkcji najbardziej zaawansowanych układów scalonych, tylko starszych. Wówczas zaś USA i ich sojusznicy będą musieli konkurować z dotowanymi i nie kierującymi się kalkulacjami gospodarczymi chińskimi firmami.
Tym bardziej zabawne jest, że Sullivan, podkreślając „sojuszniczy wymiar” nowego konsensu waszyngtońskiego, powołał się na Ursulę von der Leyen i jej słowa wypowiedziane podczas niedawnej wizyty w Waszyngtonie, pominął natomiast głosy szeregu europejskich przywódców – od Macrona po Josepa Borrell – krytykujących konsekwencje polityki przemysłowej prowadzonej przez USA. Co godne odnotowania – choć również nie jest to novum, takie bowiem stanowisko zajmowali już wcześniej przedstawiciele administracji Bidena – Sullivan podkreślił, że USA nie zamierzają ograniczać współpracy do „wysoko rozwiniętych demokracji”. Doradca Bidena wymienił tu Indie, Angolę, Brazylię czy Indonezję – i to również są dość kontrowersyjne przykłady, infrastrukturę telekomunikacyjną w Indonezji właśnie „stawia” bowiem Huawei, którą to firmę chwalił niedawno prezydent Brazylii Ignacio „Lula” da Silva, dodając, że ma nadzieję na pogłębienie współpracy z Chinami w zakresie budowy infrastruktury telekomunikacyjnej.
W tym momencie Sullivan przechodzi do najistotniejszego naszym zdaniem elementu swego wystąpienia, do sedna tego, czym ma być „nowy konsens waszyngtoński” i czym ma się on różnić od konsensu „starego”. Otóż strategia USA zakłada „odejście od tradycyjnych umów handlowych na rzecz nowych form partnerstwa międzynarodowego, odpowiadających na wyzwania naszych czasów”. Kontynuuje Sullivan: „ (…) głównym elementem projektu gospodarczego lat 90. było zmniejszanie ceł (…) ale wizja lat 20. i 30. obecnego stulecia jest inna (…) właściwe pytanie brzmi, w jaki sposób handel międzynarodowy wpisuje się w naszą politykę międzynarodową. Pojmowanie tego problemu poprzez wąski pryzmat redukcji ceł” jest zdaniem Sullivana błędem. Warto zwrócić uwagę, że Sullivan mówi jednoznacznie, że to, jak Stany Zjednoczone zarządzać będą relacjami handlowymi, determinowane będzie interesami bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych – i że w relacji pomiędzy handlem a bezpieczeństwem narodowym to drugie ma wartość nadrzędną. Tak, co prawda, było zawsze – po II wojnie światowej Stany Zjednoczone nie otworzyły, co oczywiste, swego rynku dla produktów europejskich ani też nie zainwestowały w odbudowę Europy ze zniszczeń wojennych z odruchu serca. Odbudowa Europy oraz obustronna liberalizacja dostępu do rynku nie tylko pozwoliły Stanom Zjednoczonym na relatywnie płynne przejście z produkcji wojennej na pokojową (zapewniając amerykańskiemu przemysłowi rynki zbytu), ale też zminimalizowały niebezpieczeństwo radykalizacji społeczeństw Europy Zachodniej. W bardziej zaś fundamentalnym rozumieniu strategii mocarstw morskich, które zwięźle opisał Eyre Crowe w swym memorandum, pisząc, że „oprócz prawdziwej, pełnej niepodległości narody zawsze ceniły sobie możność prowadzenia nieograniczonej wymiany handlowej na światowych rynkach. Proporcjonalnie do stopnia zaangażowania Anglii w ochronę i zasadę wolnego handlu zaskarbia sobie ona sympatię innych państw, a przynajmniej sprawia, że czują się one mniej zaniepokojone dominacją jej marynarki, niż miałoby to miejsce, gdyby kontrolę tę sprawowała potęga protekcjonistyczna”.
Teraz Stany chcą „rozwiązać bieżące problemy: stworzyć wytrzymałe łańcuchy dostaw, zmobilizować zasoby prywatne i publiczne w celu stworzenia sprawiedliwego przejścia do zielonej energii i zrównoważonego wzrostu gospodarczego, tworząc dobre miejsca pracy (…) zapewniając zaufanie, bezpieczeństwo i otwartość infrastruktury cyfrowej (…) zatrzymując wyścig na dno w zakresie opodatkowania”. Obok tego Sullivan wspomina o prowadzonej przez administrację Bidena kampanii na rzecz implementacji przez inne państwa praw pracowniczych i standardów pracy. Środkiem do osiągnięcia owych celów oraz nowym modelem interakcji gospodarczych USA z innymi państwami ma być zdaniem Sullivana IPEF (Indo-Pacific Economic Framework) – zaangażowanych jest tu 12 państw Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Inicjatywa ma na celu „przyspieszenie przejścia na czystą energię, wprowadzenie sprawiedliwego opodatkowania i walki z korupcją oraz zagwarantowanie pewniejszych łańcuchów dostaw dóbr i materiałów krytycznych”. Sullivan stwierdza, że celem IPEF oraz podobnych jej inicjatyw (tak jak mniej omawiana przez media America’s Partnership for Economic Prosperity, będąca odpowiednikiem IPEF skierowanym do państw karaibskich i Ameryki Południowej) jest skoordynowanie polityk przemysłowych oraz uniknięcie niezdrowej rywalizacji – a do osiągniecia tych celów tradycyjny model, oparty na zawieraniu umów FTA, jest nieadekwatny. „Polityka handlowa musi być w pełni zintegrowana z polityką gospodarczą USA”, prowadzoną na poziomie krajowym i międzynarodowym.
Problemem z IPEF – co zresztą zdaje się zauważać sam Sullivan – jest to, że mechanizm ten jest pozbawiony sposobów rozwiązywania sporów ani nie ma organów arbitrażowych; i jest tak nie bez przyczyny, ponieważ porozumienie to funkcjonuje bez aprobaty Kongresu – a tym samym podatne jest na zmiany polityczne w Białym Domu. Po drugie, jak słusznie zauważył Sullivan, nie jest ono „klasycznym” porozumieniem o wolnym handlu – a tym samym nie oferuje ułatwionego dostępu do amerykańskiego rynku, eliminując główny element mający zachęcić państwa do uczestnictwa w nim. Z kolei proponowane przez administrację Bidena skupienie się na sprawiedliwym partnerstwie, unikającym „wyścigu na dno” w zakresie opodatkowania i praw pracowniczych skutkować będzie zniwelowaniem przewag komparatywnych uboższych państw nad Stanami Zjednoczonymi. Nie wiadomo więc właściwie, co te państwa uzyskają z tytułu uczestnictwa w pakcie.
Warto zwrócić też uwagę, że Sullivan mówi, że Stany Zjednoczone niezmiennie są gotowe pozostać członkiem WTO oraz pozostają oddane zasadom tej organizacji. Jednak istnieją „poważne wyzwania, przede wszystkim praktyki nierynkowe, które zagrażają” WTO – a w związku z tym USA „pracują z wieloma członkami WTO na rzecz zreformowania wielostronnego systemu handlowego, tak aby odpowiadał on na potrzeby pracowników, brał pod uwagę uzasadnione interesy narodowe oraz pozwalał rozwiązywać problemy nieujęte dotychczas w ramach” tej organizacji, jak zrównoważony rozwój czy przejście na odnawialne źródła energii. Tak więc i tu Sullivan powtarza padające już wcześniej z ust amerykańskich urzędników zastrzeżenia co do kształtu regulacji WTO i charakteru tej organizacji, tworzące zdaniem Amerykanów konieczność reformy tej organizacji. Przypomnijmy niedawne słowa Katherine Tai, która stwierdziła – w odpowiedzi na niekorzystne stanowisko WTO w sprawie konfliktu o cła nakładane przez USA na Chiny, warunkowane przez Waszyngton interesami bezpieczeństwa narodowego – że organizacja ta „stąpa po cienkim lodzie”, czy też zapoczątkowaną przez administrację Trumpa, a utrzymaną przez Biały Dom Bidena politykę blokowania wyboru nowych członków do ciała arbitrażowego WTO, co w praktyce doprowadziło do jego paraliżu.
Interesująca, bo rzeczywiście nowa oraz wychodząca naprzeciw zastrzeżeniom dotyczącym braku korzyści z zaakceptowania nowego konsensu aszyngtońskiego, jest zapowiedź „czwartego kroku” w nowej strategii USA, a mianowicie „zmobilizowania bilionów dolarów inwestycji w gospodarki państw rozwijających się poprzez rozwiązania tworzone przez te państwa, ale z kapitałem zmobilizowanym przez nowy typ amerykańskiej dyplomacji”. Co to dokładnie znaczy – tego nie wiemy, natomiast Sullivan wspomina o zamiarze doprowadzenia do „przemian w bankach rozwojowych oraz w Banku Światowym”. To z kolei miałoby skutkować „zwiększeniem dostępu do jakościowego finansowania dla państw nisko i średnio rozwiniętych”, pozwalającym chociażby na realizowanie „znaczących inwestycji w infrastrukturę”. Według Sullivana jednym z narzędzi pozwalających na zmobilizowanie kapitału ma być PGII (Partnership for Global Infrastructure and Investment, w praktyce „przepakowany” plan administracji Bidena Build Back Better World), a więc zapowiedziany w czerwcu ubiegłego roku plan wygospodarowania przez państwa G7 600 miliardów dolarów na inwestycje, przede wszystkim w państwa rozwijające się. PGII miałoby się składać z czterech filarów – inwestycji w klimat i bezpieczeństwo energetyczne, w infrastrukturę cyfrową, w systemy opieki zdrowotnej oraz w równość płciową; jak zauważa natomiast CSIS, nie jest jasne, czy inwestycje w ramach PGII miałyby obejmować „twardą” infrastrukturę, podobnie jak nie jest jasne, czy sektor prywatny (a to on miałby dostarczyć gros funduszy) gotowy będzie inwestować w państwach rozwijających się w warunkach spowolnienia gospodarczego oraz ich ryzyka długu państwowego. Jest to więc na razie bardziej mglista zapowiedź niż rzeczywisty plan zmobilizowania kapitału, który mógłby stanowić alternatywę dla chińskich inwestycji w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku.
Ostatnim wątkiem poruszonym przez Sullivana są kontrole technologiczne; zdaniem doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Bidena Stany zamierzają „ogrodzić mały ogródek wysokim płotem”. Oznacza to, że zamierzają blokować dostęp – przede wszystkim Chinom – do zaawansowanych technologii (jak ma to obecnie miejsce w wypadku mikroprocesorów), natomiast będą one selektywnie dobierane, aby nie mogły być wykorzystywane w sposób, który godziłby w interesy i bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych. Nie oznacza to jednak, że Stany dążą do pełnego decouplingu i nie są, „jak twierdzi Pekin, blokadą technologiczną (…) skupiają się na niewielkim wycinku technologii i niewielkim gronie państw, które mogą zagrozić nam militarnie”. Stany nie szukają więc „konfrontacji i konfliktu z ChRL. Chcemy zarządzać rywalizacją w odpowiedzialny sposób (…) to jednak wymaga odpowiedzialnego podejścia obydwu stron i stopnia dojrzałości strategicznej, pozwalającej na utrzymanie otwartych linii komunikacji”. Po raz kolejny – pytanie brzmi, czy Chiny nie uznają, że jakkolwiek selektywna byłaby polityka USA, jej celem i tak jest containment i ograniczenie możliwości rozwojowych. Wówczas zaś urzędnicy KPCh mogą dojść do wniosku, że stabilność strategiczna nie jest w ich interesie. Warto również wspomnieć, że Sullivan zasugerował, choć nie bezpośrednio, że Biały Dom pracuje nad legislacją mającą pozwolić na ograniczenie inwestowania przez amerykańskie podmioty w Chinach. Jest to kolejna już tego rodzaju sugestia padająca z ust wysokich rangą przedstawicieli amerykańskiej administracji.
Stany Zjednoczone zamierzają więc stosować politykę „dywersyfikowania i minimalizowania ryzyka” w relacjach handlowych z Chinami, starając się uniknąć jednostronnych zależności, które Państwo Środka mogłoby wykorzystać jako narzędzie nacisku. Mówiąc o deriskingu, Sullivan skorzystał z wokabularza Ursuli von der Leyen, która tym właśnie słowem ujęła filozofię UE w kontekście współpracy gospodarczej z Chinami. Nie był to zresztą jedyny raz, kiedy Sullivan w swym przemówieniu odwoływał się do współpracy USA z prezydent Komisji Europejskiej – co zresztą zrozumiałe, bo von der Leyen zdaje się w znacznym stopniu podzielać opinię Amerykanów zarówno na temat zintensyfikowania współpracy transatlantyckiej, jak i zarządzania ryzykiem w relacjach z Chinami.
W znacznym więc stopniu wystąpienie Sullivana nie jest niczym nowym; zarówno w słowie, jak i w czynie Stany Zjednoczone już od pewnego czasu postępowały według linii politycznej w nim nakreślonej. W słowie – bo słyszeliśmy już z ust amerykańskich urzędników sugestie, że USA nie są zainteresowane utrzymaniem dotychczas istniejącego modelu relacji gospodarczych z innymi państwami opartego na znoszeniu protekcjonistycznych ograniczeń i wolnej wymiany towarów – vide słowa samego Sullivana z maja 2022 roku, kiedy po raz pierwszy informował o powstaniu IPEF. Wtedy to padły słowa, że USA dążą do ustanowienia nowego modelu umów o współpracy gospodarczej, zastępujących dotychczas zawierane przez Amerykę porozumienia o wolnym handlu. Zamiar prowadzenia przez USA polityki przemysłowej – choć przez długi czas unikano tego sformułowania w oficjalnej komunikacji – był z kolei realizowany w praktyce zarówno przez Donalda Trumpa, jak i Joe Bidena – bo czymże jest CHIPS Act czy też Inflation Reduction Act?
Jednak ani ze słów, ani z czynów amerykańskiej administracji nie da się w praktyce wywnioskować, jak Amerykanie zamierzają skutecznie realizować politykę, która pozwoli im odbudować własną bazę przemysłową, odzyskać przewagi vis-à-vis Chin w zakresie nowych technologii oraz wreszcie zagwarantować sobie przychylność reszty świata i jej gotowość do uczestnictwa w „nowym konsensie waszyngtońskim” – co jest warunkiem sine qua non osiągnięcia tych celów. Obietnica inwestycji w państwa rozwijające się jest niejasno sformułowana i niedająca – przynajmniej na razie – jasnej odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób zostanie pozyskany kapitał na te inwestycje. Polityka przemysłowa (chociaż Stanom z pewnością potrzebny jest nowy moonshot, pozwalający na uzyskanie zauważalnej przewagi nad Chinami w zakresie nowych technologii) jest niezadowalająca; tu wystarczy jeszcze raz wspomnieć o rozmiarze inwestycji w ramach całego CHIPS Act, który stanowi ekwiwalent pojedynczego fabu budowanego przez konsorcjum japońskich firm. Inflation Reduction Act – fundament polityki przemysłowej Bidena – na razie służy jako narzędzie do wysysania inwestycji z Europy, którą Waszyngton traktuje jak brzydkie kaczątko, niezdolne do sformułowania efektywnej polityki mogącej to zjawisko ograniczyć. Jednocześnie Stany Zjednoczone oczekują od tych samych państw, że zrezygnują one (albo znacząco ograniczą) intratną wymianę handlową z Chinami – nie oferując właściwie nic w zamian, i nie podejmując nawet próby osłodzenia im potencjalnej utraty dostępu do chińskich rynków. Ciekawej wypowiedzi udzielił Sullivan podczas wieńczącej spotkanie w Brookings sesji pytań i odpowiedzi. Indagowany o zachęty dla sojuszników USA, mogące ich skłonić do zaakceptowania polityki ograniczania Chinom dostępu do kluczowych technologii – co nieuchronnie wiązać się będzie ze stratami finansowymi – Sullivan oznajmił, że jest to sytuacja analogiczna do wydatków na zbrojenia w ramach NATO. „Czasem po prostu trzeba ponieść koszty w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa”. Zdaniem Sullivana takie poświęcenie pozwala na „skuteczne funkcjonowanie każdego sojuszu”.
Na tym polega problem nowego konsensu; stary przyjął się dlatego, że USA oprócz narracji ideologicznej oferowały realne korzyści z uczestnictwa w nim – dostęp do własnego rynku, inwestycje i bezpieczeństwo. Co pozwala sądzić, że nowy będzie równie skuteczny?