Strategia jądrowa. Część 2: Truman, NSC-68 i „super”

29 sierpnia 1949 roku, niemal dokładnie cztery lata po użyciu broni nuklearnej przez Stany Zjednoczone, ZSRR przeprowadził pierwszy test jądrowy, RDS-1. Wydaje się, że dla co najmniej części amerykańskiego establishmentu prędkość, z jaką postępował sowiecki projekt jądrowy, była zaskoczeniem. O ile nikt w Waszyngtonie nie miał wątpliwości, że Sowieci prędzej czy później opracują własny projekt jądrowy, to zakładano zazwyczaj, że pierwszy test, a następnie droga do zoperacjonalizowania nowej broni zajmą im wiele lat.

Kadr z pierwszej próbnej eksplozji termojądrowej – detonacja Castle Bravo, 1 marca 1954 roku, atol Bikini (fot. Wikipedia)

W tle historii pierwszego sowieckiego testu nuklearnego są wczesnozimnowojenne historie szpiegowskie rodem z powieści Johna le Carrégo. Od mającej miejsce tuż po zakończeniu wojny na Pacyfiku dezercji szyfranta w ambasadzie ZSRR w Ottawie Igora Guzenki (i zgoła niewiarygodnego potraktowania go przez władze kanadyjskie, które w pierwszym odruchu, w trosce o poprawne relacje z sojusznikiem, zamierzały go wydać Sowietom) przez wynikające z tego wykrycie szpiega Sowietów (Alana Nunn Maya) w szeregach naukowców pracujących dla brytyjskiego programu rozwoju broni jądrowej o kryptonimie Tube Alloys (Tube Alloys został ostatecznie włączony do amerykańskiego projektu Manhattan w sierpniu 1943, na mocy umowy z Quebecu) po słynną sprawę małżeństwa Rosenbergów, szpiegostwa Klausa Fuchsa czy też projektu Venona, operacji kontrwywiadowczej, która doprowadziła ostatecznie do rozbicia siatek szpiegowskich operujących w USA i Wielkiej Brytanii (piątka z Cambridge). Nawiasem mówiąc, zdemaskowanie Alana Maya jako szpiega doprowadziło do zerwania umowy z Quebecu oraz do uchwalenia tzw. McMahon Act, a w konsekwencji wykluczenia Wielkiej Brytanii (i wszystkich innych państw) z wymiany informacji dotyczącej broni jądrowej. Ostatecznie rozwijająca samodzielnie swój własny program jądrowy Wielka Brytania i Stany Zjednoczone powróciły do bliskiej współpracy pod koniec lat 50., wraz z podpisaniem w 1958 roku odnawianej do dzisiaj umowy o wzajemnej obronie między Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią. I tu nie obyło się jednak bez spięć, takich jak chociażby mający miejsce na początku lat 60. Skybolt Crysis, wynikający z przedwczesnego zakończenia przez Stany Zjednoczone programu rozwoju pocisku ALBM Skybolt; ostatecznie w zamian Stany Zjednoczone udostępniły Brytyjczykom pocisk UGM-27 Polaris, odpalany z pokładu łodzi podwodnej (SLBM). Do dzisiaj wyprodukowane w USA i „wyleasingowane” przez Londyn pociski SLBM Trident II D-5 (następca Polarisa) stanowią o sile odstraszania nuklearnego Zjednoczonego Królestwa. Kończąc wątki poboczne, dodajmy, że oskarżycielem w procesie małżeństwa Juliusa i Ethel Rosenbergów był Roy Cohn, wówczas młody prawnik, który odegrał również pewną rolę w przesłuchaniach organizowanych przez senatora McCarthy’ego. Później, w latach 70., Cohn był prawnikiem – i mentorem – obecnego jeszcze prezydenta USA Donalda Trumpa. Mały świat.

 

Wracając jednak do naszych baranów… Zaskoczenie wynikające z szybszego, niż przewidywano, rozwoju sowieckiego programu nuklearnego było w pewnym sensie symptomatyczne dla rozchwiania, jakie towarzyszyło Amerykanom podczas zimnej wojny, w szczególności w odniesieniu do domniemanych przewag i słabości Waszyngtonu vis-à-vis Moskwy – żeby wspomnieć jedynie „bomber gap” czy też „missile gap” – kiedy to Amerykanie zbyt pochopnie zakładali, że Sowieci zbliżają się do realiów parytetu bądź nawet wyprzedzają Stany pod względem liczby bombowców strategicznych czy też zaawansowania programu produkcji pocisków międzykontynentalnych.

 

Utrata monopolu na broń jądrową skomplikowała i tak już trudne planowanie hipotetycznego jej użycia, wymuszając na Amerykanach niejako „ucieczkę do przodu” – a więc poszukiwanie sposobów uzyskania przewagi na drabinie eskalacyjnej. Przewagą taką miała być, rzecz jasna, „super” – a więc bomba termojądrowa. Chociaż z perspektywy czasu decyzja o podjęciu prac nad nową, dalece bardziej niszczącą, wersją broni jądrowej wydaje się oczywista, to swego czasu budziła ona wiele kontrowersji, doprowadzając nie tylko do schizmy w szeregach naukowców zajmujących się bronią jądrową, ale również – być może wbrew intencjom części krytyków „super” – do prób zoperacjonalizowania „taktycznej” broni jądrowej.

 

O ile decyzja o rozpoczęciu programu zmierzającego do stworzenia bomby termojądrowej była ostatecznie oczywista dla prezydenta Trumana (podejmując decyzję o autoryzowaniu programu, Truman miał zapytać jedynie: „Czy Sowieci będą w stanie ją wyprodukować?”. Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, Truman miał stwierdzić, że w takim razie USA „nie mają wyboru”), o tyle spora część fizyków odpowiedzialnych za przebieg programu Manhattan miała na ten temat skrajnie inne zdanie. Doprowadziło to do sporów w, nomen omen, jądrze agencji sprawującej pieczę zarówno nad rozwojem broni jądrowej, jak i nad samymi głowicami, a więc AEC (Atomic Energy Commission), utworzonej także na mocy McMahon Act. Swoją drogą fakt, że AEC była agencją cywilną, po raz kolejny manifestuje pewne napięcie pomiędzy cywilnymi i wojskowymi kręgami w odniesieniu do kontroli nad bronią jądrową. Część fizyków, z Edwardem Tellerem czy Ernestem Lawrence’em na czele, byli to zdeklarowani zwolennicy rozwoju programu „super”, w czym sekundował im Lewis Strauss, wówczas wiceprzewodniczący AEC, natomiast część „starej gwardii”, odpowiedzialnej za sukces projektu Manhattan, była jednoznacznie przeciwna rozwijaniu broni termojądrowej; do grupy tej należeli między innymi sam Robert Oppenheimer czy też Enrico Fermi. Ta opozycja wobec „super” skupiała się w gronie GAC (General Advisory Committee), ciała doradczego funkcjonującego w strukturach AEC. Oppenheimer, osobowość melancholijna, był, jak się zdaje, głęboko wstrząśnięty niszczycielską siłą broni, w której stworzeniu miał wydatny udział; świadczyć mogą o tym chociażby jego ikoniczne już teraz słowa, wypowiedziane po teście Trinity („Stałem się śmiercią; niszczycielem światów”). Dużo ciekawych wątków wiąże się z owym sporem, żeby wspomnieć tylko o fizyku należącym do AEC, Johnie Wheelerze, który zgubił w 1953 roku pełną niemal dokumentację bomby wodorowej podczas podróży kuszetką; autor natomiast ograniczy się jedynie do konstatacji, że przeciwnicy bomby „super”, próbując odwieść Waszyngton od kontynuowania projektu bomby jądrowej, podnosili argumenty, które, choć wzięte pod uwagę w pewnym sensie przez administrację prezydenta Trumana, raczej nie dały pożądanego przez nich rezultatu.

 

GAC i Oppenheimer, zamiast inwestowania w rozwój „super”, proponowali rozwijanie i hipotetyczne wykorzystanie mniejszych, taktycznych ładunków jądrowych. Z jednej strony zwolennicy tego rozwiązania odsuwali przerażającą wizję pełnej wymiany nuklearnej, z drugiej, obniżali próg użycia broni jądrowej, ryzykując tym samym nastąpienie niekontrolowanej eskalacji, której finałem i tak byłaby otwarta wojna jądrowa. Oppenheimer był zdania, że użycie NSNW (non-strategic nuclear weapons)odsuwa przerażającą wizję pełnej wymiany nuklearnej. Oppenheimer wyrażał nadzieję, że dzięki temu, dzięki „utaktycznieniu” broni jądrowej, ta ostatnia będzie używana na polu bitwy, a nie, jak w paradygmacie bombardowań strategicznych, wobec miast i zaplecza przemysłowego przeciwnika. Byłoby to więc odejście od paradygmatu wojny totalnej, charakteryzującej się uderzeniami „counter-value”, na rzecz uderzeń w zgrupowania przeciwnika „counter-force”. Wcześniej, jak to ujął Viner, w realich wojny jądrowej, żołnierz na froncie był mniej narażony na stanie się ofiarą bomby jądrowej niż jego żona i dzieci za linią frontu.

 

Próby wepchnięcia „atomowego dżinna” z powrotem do butelki, podejmowane przez Oppenheimera, Kennana czy Vannevara Busha, miały paradoksalny efekt: ostatecznie „super” i tak powstała. Jednak ich argumentacja o użyciu mniejszych taktycznych ładunków również została dostrzeżona. W opracowaniu stworzonym w roku 1951, zatytułowanym Project Vista, proponowano takie właśnie użycie broni jądrowej, konstatując, że taktyczna broń jądrowa, w połączeniu z mniejszymi, niż byłoby to potrzebne w świecie bez bomby, siłami konwencjonalnymi, będzie w stanie powstrzymać sowiecką agresję na Europę Zachodnią.

 

Dylematy związane z „super”, propozycjami większego polegania na taktycznej broni jądrowej czy wreszcie coraz wyraźniej rysującym się na horyzoncie końcem amerykańskiej przewagi na Sowietami w zakresie broni jądrowej zaowocowały próbami oswojenia problemu miejsca broni jądrowej w strategiach odstraszania Sowietów na Starym Kontynencie. Najsłynniejszą tego rodzaju próbą był dokument zwany NSC-68. Przedstawiony prezydentowi Trumanowi w kwietniu 1950 roku, a opracowany przez Radę Bezpieczeństwa Narodowego, dokument przedstawiał konflikt pomiędzy ZSRR a USA jako mający trwały, strukturalny charakter. Zdaniem jego autorów, ewentualny wybuch wojny nie musiałby być wynikiem błędnej kalkulacji bądź niewłaściwego odczytania komunikacji strategicznej, ale mógłby również być efektem celowego działania Kremla. NSC-68 sugeruje również nie tylko, że Sowieci mogliby jako pierwsi użyć broni jądrowej, ale również, że system totalitarny sprawia, iż wykorzystanie jej przyszłoby im znacznie „naturalniej” niż Amerykanom – szczególnie że pierwsze zmasowane uderzenie jądrowe musiałoby zostać wykonane z zaskoczenia. To z kolei sprawiało, że broń jądrowa w pewnym sensie premiowała agresora – a agresorem w paradygmacie zimnej wojny byli Sowieci. Przede wszystkim w NSC-68 postulowano rozbudowę zdolności konwencjonalnych w Europie, podejmując tym samym próbę zmniejszenia zależności NATO i Stanów Zjednoczonych od broni jądrowej, przy jednoczesnej konstatacji, że dopóki potencjał konwencjonalny Zachodu nie ulegnie znaczącemu zwiększeniu, broń jądrowa – być może taktyczna – powinna stanowić kluczową część instrumentarium USA; więcej, Waszyngton powinien być gotowy na jej użycie jako pierwszy.

 

Tu warto dodać, że wiarygodność użycia, a więc i walor odstraszający broni jądrowej ucierpiały w wyniku przebiegu wojny koreańskiej, która, dodajmy, wybuchła już po przedstawieniu NSC-68 Trumanowi, ale jeszcze przed złożeniem pod nią podpisu przez 33. prezydenta USA. Po początkowym sukcesie operacji zapoczątkowanej przez desant wojsk dowodzonych przez generała MacArthura, podjętej pod egidą ONZ, do wojny włączyły się Chiny, w rezultacie doprowadzając do pata. Krytyka, z jaką spotkała się sugestia MacArthura, aby rozważyć użycie broni jądrowej (co było jednym z czynników, które doprowadziły ostatecznie do jego dymisji), techniczne problemy z jej zastosowaniem (zarówno wybór odpowiednich celów, jak i utrudniające skuteczne jej użycie ukształtowanie terenu, podobnie jak w Nagasaki; problemem był również zasięg bombowców, które miałyby kłopot z dosięgnięciem celów położonych za rzeką Yalu) oraz obawy sojuszników (na przykład Wielkiej Brytanii), że użycie broni jądrowej na Półwyspie Koreańskim sprowokuje Sowietów do użycia jej w Europie, kazały zwrócić uwagę na inherentnie polityczny – a nie militarny – wymiar użycia broni jądrowej. Zresztą Amerykanie do tego stopnia obawiali się naruszenia rodzącego się właśnie nuklearnego tabu, że wyłączyli ze składu delegacji udającej się do Korei Południowej na początku 1951 roku Curtisa LeMaya – ówczesnego dowódcę SAC, z uwagi na jego anturaż atomowego kowboja. Okazało się, że być może rację miał towarzysz Mao, który w 1946 roku stwierdził, że „bomba atomowa jest papierowym tygrysem, którego amerykańscy reakcjoniści używają, aby przestraszyć ludzi – wygląda strasznie, ale taka nie jest. Oczywiście, broń jądrowa jest narzędziem masowego mordu, ale wynik wojny jest determinowany przez ludzi, a nie taką czy inną broń”.

 

Moralne, polityczne i praktyczne trudności wykorzystania broni jądrowej pozwalają lepiej zrozumieć próby częściowego przynajmniej odejścia od nadmiernego polegania na broni jądrowej, podejmowane przez administrację Harry’ego Trumana w późniejszej części jego prezydentury.

 

Tak więc, chociaż Stany życzyłyby sobie, aby broń jądrowa, jako tańszy zamiennik obecności konwencjonalnej, weszła na stałe do instrumentarium prowadzenia polityki innymi środkami, wojna w Korei unaoczniła nuklearne tabu i niegotowość do pierwszego użycia broni jądrowej w celach wojennych. Jedną możliwą drogą do rozwiązania problemu niewiarygodności użycia broni jądrowej było przerzucenie tego ciężaru na Sowietów poprzez zwiększenie obecności konwencjonalnej w Europie. To służyłoby również zapobieżeniu sytuacji, w której przeciwnik wykorzystuje element zaskoczenia bądź błędną ocenę sytuacji – tak jak miało to miejsce w przypadku wybuchu wojny w Korei (słynny lapsus Deana Achesona, który w jednym z przemówień zapomniał wymienić Koreę Południową jako państwo objęte amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa) i zaangażowania w konflikt Chin.

 

Jednak uzupełnienie sił konwencjonalnych NATO do poziomu wystarczającego do uwiarygodnienia odstraszania względem Sowietów było dla świata Zachodu właściwie niemożliwe. ZSRR dysponował pod koniec lat 40. siłą około 2,5–2,8 miliona żołnierzy wojsk lądowych. Według wyliczeń z epoki po 1956 roku 26 dywizji sowieckich stacjonowało w NRD, PRL i na Węgrzech. Kolejne 75 dywizji stacjonowało w europejskiej części Rosji, następne 40–125 dywizji mogło zostać, zdaniem amerykańskich planistów, zmobilizowanych w ciągu 30 dni. Do tego reszta państw Układu Warszawskiego mogła wystawić około 60 dywizji. Dla porównania: w 1949 roku Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania i państwa Beneluksu mogły razem wystawić w Europie około 12 dywizji; rok później państwa Paktu Północnoatlantyckiego przyjęły cel wystawienia 34 dywizji, sam Waszyngton zobowiązał się natomiast do zwiększenia swego zaangażowania do czterech dywizji. W 1952 w Lizbonie NATO postawiło sobie za cel utworzenie 50 aktywnych i 46 trzymanych w rezerwie dywizji. Plan zwiększenia obecności konwencjonalnej był zrozumiały – problem polegał jednak na tym, że szacunkowy koszt utworzenia sił konwencjonalnych zdolnych do odparcia sowieckiego ataku wyceniano na 30–40 miliardów ówczesnych dolarów. Dla porównania: plan Marshalla kosztował 12 miliardów dolarów, a roczny budżet obronny USA wynosił wówczas 13 miliardów. Zdaniem Deana Achesona realizacja postulatów NSC-68 w całości kosztowałaby 50 miliardów dolarów. Do tego dochodziły jeszcze problemy ekonomiczne w powojennej Europie, takie jak na przykład dewaluacja funta w 1949 roku. Było jasne, że Stany, postawione przed problemem „security or solvency” (bezpieczeństwo albo wypłacalność), nie będą mogły sobie pozwolić na nieskorzystanie z „wielkiego wyrównywacza szans”, a więc broni jądrowej, która w relacjach pomiędzy ZSRR a USA pełniła tę samą funkcję, jaką na Dzikim Zachodzie pełnił mechanizm skonstruowany przez Samuela Colta.

 

Wczesne lata 50. są więc erą burzliwego rozwoju broni taktycznej: w 1951 roku opracowano pociski artyleryjskie wyposażone w głowicę jądrową; od 1953 roku nie tylko bombowce, ale również samoloty myśliwskie, mogły przenosić bomby jądrowe. Ba, powstawały nawet uzbrojone w głowice jądrowe pociski powietrze-powietrze. Wydaje się, że esencją zaproponowanej przez Trumana na początku lat 50. strategii było więc odstraszanie poprzez uniemożliwienie osiągnięcia celu (deterrence by denial) oraz koncepcja wojny ograniczonej (limited war), zakładająca, że w teatrze europejskim broń jądrowa miałaby zostać użyta w sposób stopniowalny, a jej celem miałyby być zgrupowania wojsk przeciwnika (counter-force) – szczególnie na wczesnych etapach konfliktu. Zaletą tego rodzaju odstraszania (deterrence by denial) była większa niż w przypadku użycia broni jądrowej przeciwko populacji (counter-value). Zwolennicy wojny ograniczonej sugerowali, że ta właśnie forma użycia broni jądrowej łączy zalety zarówno odstraszania poprzez uniemożliwienie osiągnięcia celu, jak i odstraszania przez groźbę wyrządzenia nieakceptowalnych strat (deterrence by punishment) – bo ostatecznie użycie broni jądrowej, nawet taktycznej, powodowałoby oczywiście ogromne straty. Wreszcie, użycie broni taktycznej miało zdaniem niektórych faworyzować obronę, ponieważ groźba jej wykorzystania miałaby zmusić do rozbicia duże zgrupowania sił przeciwnika. Tu jednak zaczynają się problemy, bo, jak zauważył Władimir Riezun (lepiej znany pod pseudonimem Wiktor Suworow) w książce „Tatiana”, Sowieci mogli rozważać ofensywne wykorzystanie taktycznej broni jądrowej w celu przełamania linii obrony przeciwnika. To z kolei pozwalało zwrócić uwagę na kolejny problem, który dostrzegł między innymi Bernard Brodie – że w przypadku, gdy obie strony uznają za zasadne użycie taktycznej broni jądrowej, rezultatem będzie obopólne zniszczenie. „W rezultacie w wyniku wojny przy użyciu taktycznej broni jądrowej na koniec i tak otrzymujemy całkowicie nihilistyczny rezultat, jaki otrzymalibyśmy w przypadku strategicznej broni jądrowej”. Trzeba wreszcie zauważyć, że planowanie wojny ograniczonej prowadzonej przy użyciu głowic taktycznych wymagało założenia, że Rosjanie po dżentelmeńsku trzymaliby się reguł gry, na podobieństwo przestrzegania zasad markiza Queensberry. Było to założenie o tyle ryzykowne, że Rosjanie dysponowali wówczas znacznie mniejszym potencjałem jądrowym, a więc utrzymywanie konfliktu na poziomie użycia wyłącznie broni taktycznej stosowanej w ramach counter-forcedziałałoby na ich niekorzyść. Rosjanie mieli zatem wszelkie powody, aby odrzucać owe teorie i grozić Zachodowi niekontrolowaną eskalacją. To zresztą zdawał się komunikować Chruszczow, odrzucając w 1957 roku „pojawiające się na Zachodzie teorie tak zwanej wojny ograniczonej (…) obecnie wojna regionalna jest niczym innym jak pierwszym etapem kolejnej wojny światowej”. Innymi słowy, do tego tanga – jak do każdego innego – potrzeba było dwojga. Rosjanie mieli wreszcie rozważać także strategię „przytulenia się” – a więc skrócenia dystansu – w której siły sowieckie szybko wdałyby się w bój z oddziałami NATO, uniemożliwiając w ten sposób użycie broni jądrowej.

 

Warto ponadto zwrócić uwagę, że nawet jeżeli podstawowym celem byłyby zgrupowania wojsk przeciwnika, ludność cywilna również ucierpiałaby w wyniku działań konwencjonalnych wspomaganych użyciem taktycznej broni jądrowej – a że w przypadku hipotetycznego konfliktu w Europie rozgrywałby się on w zachodniej części kontynentu, bowiem to Sowieci byliby agresorem, to zasadne było pytanie, czy ci, których amerykańska broń jądrowa miała chronić, w ogóle sobie tego życzyli. Skalę tego problemu uwidaczniają dwie gry wojenne, przeprowadzone przez NATO. Pierwsza z nich, przeprowadzone w 1955 roku ćwiczenie Sagebrush, symulowała wojnę z użyciem broni taktycznej na terenie odpowiadającym wielkością Grecji i Portugalii. Wnioski z Sagebrush – kiedy to modelowano użycie około 70 bomb jądrowych, z których każda była mniejsza niż 40 kiloton – były jednoznaczne: w wyniku detonacji życie na terenie dotkniętym działaniami wojennymi „przestałoby istnieć”. Drugie z ćwiczeń przedstawiało dwudniową kampanię na terenie Niemiec Zachodnich, w trakcie której zdetonowano by 355 głowic jądrowych; w jej wyniku życie straciłoby 1,7 miliona Niemców, a 3,5 miliona odniosłoby rany.

 

Wraz z końcem prezydentury Harry’ego Trumana, wyborem Dwighta Eisenhowera na 34. prezydenta USA oraz mającą miejsce niedługo potem pierwszą w historii próbą termojądrową (Castle Bravo) Waszyngton zaczął odchodzić od wizji wojny ograniczonej na rzecz strategii zmasowanego odwetu – a więc projektu Solarium, z którego wnioski  zawarte zostały w dokumencie zwanym NSC 162/2 i w Eisenhowerowskiej polityce New Look.

Materiały do pobrania
pdf
Strategia jądrowa. Część 2: Truman, NSC-68 i „super”
Autor Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Data 17/11/2020
Twoje dane osobowe zostaną użyte do obsługi twojej wizyty na naszej stronie, zarządzania dostępem do twojego konta i do innych celów, o których mówi nasza Polityką Prywatności.