Mija pół roku od momentu, gdy przedstawiliśmy w Warszawie projekt Armii Nowego Wzoru. Niemal dwa lata minęły już z kolei od wyborów na Białorusi i następujących po nich protestów, kiedy to poczuliśmy – jak najbardziej dosłownie – że porządek międzynarodowy, który i tak funkcjonował już de facto tylko siłą rozpędu, dezintegruje się na naszych oczach. Wraz z następującym w wyniku wyborów chaosem na Białorusi, którego okiełznanie kosztowało Łukaszenkę całkowite – i permanentne, jak się wówczas wydawało – podporządkowanie Moskwie, pojawiło się u nas przekonanie, że okres pieriedyszki dla naszego państwa dobiegł końca. To z kolei oznaczało, że na pomoście bałtycko-czarnomorskim, jak zazwyczaj w historii, zagadnienia dziejowe na powrót rozstrzygane będą nie gadaniną w parlamentach, ale krwią i żelazem. I dlatego zaczęliśmy prace nad Armią Nowego Wzoru.

(Fot. Wikimedia Commons)

ANW nigdy nie miała być prawdą objawioną, nigdy nie miała być ostateczną i definitywną odpowiedzią na to, w jaki sposób kształtować system obronności państwa – ANW miała być, i dalej jest, zaproszeniem do debaty. I właśnie na debatę – bardzo potrzebną i bardzo dotychczas nieobecną – o polskiej grand strategy i o jednej z jej części składowych, sile zbrojnej, liczyliśmy.

 

Niestety, jak dotąd debaty tej właściwie nie ma – otrzymaliśmy za to produkt debatopodobny. Wyrwanej z kontekstu krytyce poddane zostały poszczególne elementy ANW – sposób liczenia rosyjskich batalionowych grup taktycznych, nieszczęsne fregaty, zasadność utrzymania w obecnym ich kształcie wojsk powietrzno-desantowych. Były wreszcie, i dalej są, niekończące się wojny twitterowe o to, ile kosztuje Javelin, jakie zdolności ma radar w F-35, czy Abrams to dobry czołg i czy Apache to dobry helikopter. Krytyka ANW ma więc charakter wyspowy – skupia się na detalach i ucieka w dyskusje nad szczegółowymi parametrami konkretnych systemów uzbrojenia.

 

To dość paradoksalny rezultat, bo w raporcie ANW nie ma właściwie nic o konkretnych typach uzbrojenia – i jest to oczywiście działanie celowe. Jest tak dlatego, że raport ten miał być próbą przeniesienia na grunt polskiej debaty publicznej net assessment, a więc metody analitycznej pozwalającej na tak obiektywne, jak to tylko możliwe, zbadanie stanu równowagi sił (militarnych, ekonomicznych, społecznych, kulturowych) pomiędzy dwoma lub więcej graczami – w tym oceny ich zdolności, interesów, środków, celów – i co być może najważniejsze zidentyfikowania asymetrii pomiędzy zestawami tych parametrów.

 

Departament Obrony USA definiuje net assessment jako „analizę porównawczą czynników wojskowych, technologicznych, politycznych, gospodarczych wpływających na zdolności militarne państw”. Publikacja Carnegie Endowment z 2013 roku uzupełnia ową definicję stwierdzeniem, iż net assessment to „podejście intelektualne stworzone, aby zadawać pytania i znajdywać na nie odpowiedzi – dotyczące najważniejszych kwestii strategicznych związanych z przyszłym środowiskiem bezpieczeństwa, i zaprezentować realistyczne alternatywne scenariusze rozwoju tego środowiska, z perspektywy długoterminowej i przy wzięciu pod uwagę wszystkich istotnych czynników, wojskowych i pozamilitarnych”. Stephen Rosen stwierdza natomiast, że net assessment to „podejście pozwalające na zadanie pytań i uzyskanie odpowiedzi na strategiczne wyzwania stojące przed Stanami Zjednoczonymi (…) rozumiane przez pryzmat clausewitzowskiej definicji strategii, a więc zarówno wykorzystania siły wojskowej w celu osiągnięcia celów politycznych, jak i zagadnień związanych z osiąganiem owych celów przy wykorzystaniu siły zbrojnej w realiach innych niż konflikt”. Net assessment dotyczy więc zdaniem Rosena tego, „jak będzie wyglądać wojna i jaka będzie charakterystyka długoterminowa rywalizacji” geopolitycznej.

 

Z samej natury owocem analizy net assessment nie jest więc, i nie może być, praca obfitująca w dane techniczne rakiet, samolotów czy radarów. Nie znajdzie się tu miejsce dla opisu charakterystyki takiego czy innego stopu metalu, różnic pomiędzy armatą takiego lub innego czołgu czy też sygnaturą radarową danego samolotu i jego zasięgiem. Dyskusja o parametrach sprzętu wojskowego jest nie tylko wtórna w stosunku do znacznie istotniejszych pytań, choćby tych, do jakiej wojny się przygotowujemy, w jakim celu, przeciwko komu i jak zamierzamy ją prowadzić, ale jest również z zasady obarczona szeregiem problemów. OSINT-owa analiza parametrów sprzętu wojskowego siłą rzeczy pozwala przede wszystkim na analizę zawartości folderów reklamowych. Bez codziennego intymnego kontaktu z danym typem uzbrojenia nie da się dowiedzieć, w jakich warunkach sprzęt ów faktycznie funkcjonuje, jakie są jego błędy konstrukcyjne lub „humory” – wiemy tylko, jak powinien działać. Dokładnych parametrów tej broni, problemów trapiących jej użytkowników oraz jej zalet nie poznamy nigdy – wymagałoby to dostępu do informacji niejawnych i nie tylko wielu rozmów z pilotami czy inżynierami, którzy z nią pracują, ale też specjalistycznej wiedzy, aby odpowiednio z tych informacji skorzystać i odpowiednio je zinterpretować.

 

Jest z pewnością miejsce, w całościowym procesie analizy, na szczegółowe dyskusje na temat zdolności konkretnych typów uzbrojenia, na roztrząsanie niezliczonych detali technicznych, na obróbkę informacji zarówno OSINT-owych, jak i tych pochodzących ze źródeł niejawnych – ale jest to margines, który w odpowiednim systemie jest ograniczony do albo pasjonatów, albo do specjalistów od uzbrojenia. W realiach polskich, gdyby tego rodzaju gadanina nie zastępowała debaty na tematy strategiczne, byłaby zwyczajnie impotentna. Jednak w momencie, gdy tworzy ona wrażenie, że realna dyskusja na temat roli sił zbrojnych faktycznie się odbywa, staje się szkodliwa.

 

Zobaczmy na przykład, jak gradację egzystencjalnych interesów państwa i definiowaną przez nie strategię wojskową (w wyniku czego system „wypluwa” ostatecznie rodzaje uzbrojenia, które są potrzebne do ich realizacji) tworzy Australia. Jak argumentuje Hugh White, metodą myślenia o interesach narodowych Australii zarysowaną w dokumentach strategicznych (chociażby kolejne Defense White Papers) jest ujęcie ich w model Palmerstonowskich „koncentrycznych kręgów”. Pierwszy, najbardziej wewnętrzny z nich, dotyczy obrony samej Australii, samego kontynentu, a więc stosunku sił w wodach bezpośrednio okalających Australię i w przestrzeni powietrznej ponad nią. Następny jest krąg drugi, który odnosi się do „stabilności i spójności bezpośredniego sąsiedztwa Australii”, od Nowej Zelandii przez Papuę-Nową Gwineę aż po Indonezję. Tu kluczem jest zadbanie (a więc i wypracowanie odpowiednich narzędzi), aby państwa te nie uległy destabilizacji, zarówno w wyniku utraty spójności wewnętrznej, jak i działań państw trzecich. Jest to ważne, bo z terytorium tych państw prowadzić można projekcję siły w stosunku do kontynentu australijskiego, zarówno przez te państwa (Indonezja), jak i potencjalnie wrogo nastawione potęgi regionalne lub globalne. Krąg trzeci rozpościera się na archipelagi Azji Południowo-Wschodniej, od Indonezji po Filipiny. Jak pisze White, przestrzeń ta może „albo stanowić barierę, albo rampę dla odległych mocarstw chcących zamanifestować obecność w bezpośrednim sąsiedztwie Australii. W interesie Canberry jest więc uniemożliwienie (lub podwyższenie kosztów) potencjalnie wrogim graczom ustanowienia znaczącej obecności wojskowej w tej przestrzeni”. Krąg czwarty odnosi się do „szeroko rozumianej Azji” i znajdujących się w niej państw, które dysponują potencjałem mogącym pozwolić im na zagrożenie Australii: Chin, Indii, Japonii i w perspektywie także Indonezji. Jak pisze White, ten opis interesów strategicznych jest „konkretny, pozwalający na priorytetyzację”, a same interesy ujęte w ten sposób cechują się trwałym charakterem; są one również dość wąsko skupione na zagrożeniach stricte militarnych. Wszystko to pozwala na stworzenie ram umożliwiających takie formowanie sił zbrojnych i sprzętu, z których one korzystają, aby jak najlepiej odpowiedzieć na stojące przed Australią wyzwania.

 

Na marginesie: nasuwają się tu dwie obserwacje: po pierwsze, niedawne podpisanie przez Wyspy Salomona i Chiny umowy, co do której podejrzewa się, że umożliwi Pekinowi tworzenie infrastruktury militarnej, oznacza, że Australia poniosła porażkę, której konsekwencje mogą się okazać niezwykle poważne. Powstanie chińskich baz na Wyspach Salomona oznacza bowiem, że nie udało się Canberze zabezpieczyć interesów definiowanych przez drugi „koncentryczny krąg” – bo dzięki instalacjom na Wyspach Salomona Chiny uzyskać mogą zdolność do prowadzenia projekcji siły wobec północno-wschodniej części Australii. Po pierwsze jest to wydarzenie o ogromnym ciężarze gatunkowym – ale wiemy to właśnie dzięki temu, że dysponujemy modelem pozwalającym na gradację zagrożeń i priorytetów. Po drugie do w ten sposób ujętych interesów strategicznych nie bardzo pasuje zakup przez Australię okrętów podwodnych o napędzie nuklearnym, co stanowi integralną część paktu AUKUS. Jest tak dlatego, że okręty te z uwagi na zasięg stanowią broń ofensywną, przeznaczoną do operowania z dala od morskich rubieży Australii – a bliżej, na przykład, wybrzeży Chin. To z kolei naprowadza – a właściwie bardziej potwierdza podejrzenia – na obserwację, że decyzja o zakupie tego rodzaju broni przez Australię wykracza poza „koncentryczne kręgi” jej interesów strategicznych i ma „wpiąć” australijskie zdolności projekcji siły w strategiczne interesy Stanów Zjednoczonych, sprowadzające się do containmentu Chin. Ujmując rzecz skrótowo: przydatność danej klasy uzbrojenia do realizacji celów politycznych oceniać można dzięki zdefiniowaniu wielkiej strategii i w ramach intelektualnych – i dopiero po wykonaniu tej pracy!

 

Krytyka rozwiązań zaproponowanych w ANW nie jest możliwa (a przynajmniej nie jest konstruktywna) bez krytyki zaproponowanego przez nas modelu rzeczywistości – bez przedstawienia alternatywy dla naszego net assessment. Tu wracam do smutnej konstatacji, że pomimo żywiołowej reakcji na projekt ANW nie została podjęta taka właśnie próba. Zamiast tego otrzymaliśmy – napisałem to już wyżej – na swój sposób urzekającą w swojej rustykalnej prostocie imitację debaty. Słuchając tej krytyki – że chcemy za mało czołgów, że chcemy złych samolotów (zauważmy, że w większości wypadków autorzy krytyki ANW dyskutowali z własnymi wyobrażeniami na temat zawartości Raportu!), przy całkowitym niemal pominięciu rzeczy najważniejszej w raporcie ANW – net assessment naszej sytuacji strategicznej i militarnej vis-à-vis Rosji, najpoważniejszego obecnie zagrożenia dla egzystencjalnych interesów RP (z pewnością w wymiarze militarnym), trudno nie dojść do wniosku, że mamy do czynienia z chocholim tańcem. Albo, alternatywnie, kultem cargo.

 

Chcąc opisać to zjawisko w dużym uproszczeniu, należałoby powiedzieć, że kulty cargo powstały między innymi na wyspach Melanezji, na których podczas II wojny światowej najpierw Japończycy, a potem Amerykanie zaczęli budować bazy lotnicze niezbędne do realizowania wysiłku wojennego. Oczywiście pojawienie się Amerykanów wraz z ich samolotami, ciężarówkami, ubraniami, lekami i racjami żywnościowymi pośród neolitycznych ludów Melanezji oznaczało rewolucyjny przeskok w standardzie życia, którego źródło było, rzecz jasna, niemożliwe do racjonalnego wytłumaczenia. W rezultacie autochtoni zaczęli czcić Amerykanów jak bogów, w swej nieskończonej i niepojętej łaskawości zapewniających im dobrobyt. Oczywiście, jak to zazwyczaj z rajami bywa, sytuacja ta nie trwała wiecznie; wraz z zakończeniem wojny światowej Amerykanie przestali pojawiać się na wsypach Melanezji – a wraz z tym końca dobiegła era nieograniczonego dobrobytu tambylców. Próbując na powrót przywołać identyfikowanych z bogami Amerykanów, mieszkańcy Melanezji zaczęli kopiować te zachowania, które zaobserwowali wśród żołnierzy przebywających wcześniej na wyspach. Budowali więc samoloty z trzciny, wieże kontroli lotów z drewna, zakładali utkane z łyka słuchawki i rozpalali ogniska, aby doświetlić pasy startowe.

 

W Polsce dyskusja o sprzęcie wojskowym stanowi debatę zastępczą dla tej prawdziwej – o strategii państwa polskiego i o parametrach, które definiują naszą rzeczywistość geopolityczną – boisko, na którym ta strategia jest (albo częściej: nie jest) realizowana. Obawiam się, że oznacza to, iż przy niemal absolutnym braku myślenia i o strategii, i o mechanizmach pozwalających zasilić ją odpowiednim wsadem (net assessment), debata publiczna w Polsce jest bezmyślną kalką, pustym naśladownictwem debat, których zewnętrzne znamiona dane jest czasami obserwować chociażby w Stanach Zjednoczonych. A właściwie – jest wyobrażeniem na temat owych debat, w praktyce bowiem debaty na temat strategii i kształtowania sił zbrojnych w USA są całkowicie niemal wolne od tego rodzaju dyskusji. Wiem, że część czytelników źle reaguje na nasze relata refero ze spotkań z Amerykanami – ale proszę mi wierzyć, podczas wszystkich naszych wizyt w Waszyngtonie – od spotkań z pracownikami Office of Net Assessment po rozmowy z Michaelem Kofmanem czy ludźmi z Heritage – dyskusja ani razu nie zeszła na temat sprzętu wojskowego. Ani razu. Jeżeli niedowierzający czytelnik potrzebuje namacalnych dowodów, pod tym linkiemznaleźć można wypowiedź Thomasa Rida, wykładowcy na SAIS, w której mówi właśnie o tym.

 

Rzucanie typami uzbrojenia i jego parametrami, które jest ulubionym sposobem krytykujących ANW na udowodnienie, że koncepcja Armii Nowego Wzoru jest błędna, a jej autorzy się nie znają (bo jak można nie wiedzieć, ile kosztuje Javelin albo czym się różni naprowadzanie INS od GPS), jest, moim zdaniem, próbą zamaskowania płytkości intelektualnej i symulowaniem realnej debaty przy pomocy sałatki słowną – zaklęciami szamanów, mającymi zaimponować przysłuchującej się gawiedzi.

 

To jest mniej więcej tak, jak wyciągnąć z naturalnego habitatu Hotentota albo Indianina z dorzecza Orinoko i wysłać go na wycieczkę do Mayo Clinic w USA. Tam ów przybysz mógłby przejść się po bloku operacyjnym, zobaczyć, jak chirurdzy myją ręce przed wejściem na salę operacyjną, jak anestezjolodzy przygotowują znieczulenie i monitorują stan pacjenta albo jak się robi tomografię komputerową. I potem po powrocie w rodzinne strony ów Hotentot, ubrany w biały fartuch i ze stetoskopem na szyi, otoczony wianuszkiem swoich pobratymców powtarzałby bezmyślnie wszystkie mądre słowa, które usłyszał za Wielką Wodą.

 

Homocysteina, tomografia komputerowa z kontrastem, amunicja M829 z rdzeniem z u-238, gładkolufowa armata M256 kalibru 120 mm, AGM-86B po modernizacji SLEP. Chcąc zaimponować swym pobratymcom, Hotentot zaczyna kopiować („małpa widzieć, małpa robić”) podpatrzone za granicą zachowania. Bez zrozumienia, rzecz jasna, dlaczego pewne procedury czy działania wyglądają tak, a nie inaczej. Dlaczego w szpitalach zakłada się biały kitel, do czego służy stetoskop czy dlaczego przed wejściem do tomografu należy zdjąć z siebie biżuterię (wyjąć kółko z nosa?). Zupełnie jak w kultach cargo, jest to rytualna imitacja, pozbawiona jakiegokolwiek głębszego zrozumienia rzeczywistości.

 

Tym jest właśnie przetaczająca się na kanwie publikacji ANW debata o strategii i wojskowości w Polsce. Jest jej naiwną, prostoduszną imitacją. Taką mniej więcej, jaka musiała się przetaczać wśród mieszkańców wysp Pacyfiku, po tym jak Amerykanie już te wyspy opuścili. Czy samoloty i pasy startowe należy budować z trzciny czy ze słomy? I czy ich śmigła powinny być z drewna lipowego czy z balsy?

 

Tyle że o ile łatwo zrozumieć jest rozczulająco naiwne starania mieszkańców Melanezji, którzy z racji położenia geograficznego nigdy ani nie mieli okazji wykształcić własnej myśli technologicznej, ani też podpatrywać dłużej niż przez kilka lat czyjejś, o tyle w wypadku Polski jest to niewybaczalny regres w stosunku do kultury strategicznej, która kiedyś przecież tu istniała – i była nasza własna, a nie skopiowana od innych.

 

Zakładałem S&F razem z Jackiem. To znaczy, w ramach full disclosure, S&F założył Jacek. Podjął decyzję o założeniu, wyłożył pieniądze, to jego, jak to się mówi w Internecie, „dynamina” pozwoliła S&F powstać. Ale uczestniczyłem z nim w tej podróży od pierwszego dnia, od pierwszego momentu, od pierwszej myśli, żeby twór taki jak S&F zaistniał. I od samego początku chcieliśmy, aby Strategy&Future nie była kolejnym zbiorem poubieranych w pióropusze i pomalowanych w barwy wojenne szamanów, rozprawiających nad tym, czy złe mzimu rozgniewa się, jeżeli pas startowy, na którym kiedyś znowu wylądują stalowe ptaki Johna Fruma, będą wydeptywać dziewice, a nie wojownicy. Zamiast tego, krok po kroku, chcieliśmy zacząć zastanawiać się – i rezultatami naszych rozważań dzielić się z innymi członkami naszego zdziczałego plemienia – jak to właściwie jest, że ich stalowe ptaki w ogóle latają. Co to jest siła nośna? Co to jest grawitacja? Jak działa i jak ją dla własnej korzyści wykorzystać, i dlaczego właściwie potrzebne są samoloty i pasy startowe, na których muszą lądować?

 

Pojawienie się na rynku tego rodzaju inicjatywy musiało, rzecz jasna, wzbudzić słuszny gniew dzierżących dotychczas monopol na prawdę szamanów – zwłaszcza że celem debaty nie miała być już ochrona statusu i okadzanie słuchaczy trybalnymi tańcami i zaklęciami (radar dookólny, RCS F-35, rakiety PAC-2/GEM+) mającymi zaimponować i zamknąć gęby przysłuchującej się im czerni, ale zadanie podstawowych pytań i opisanie rzeczywistości i rządzących nią mechanik mające być próbą zrozumienia, czym jesteśmy, dlaczego jesteśmy, gdzie jesteśmy i jak się z naszego nieszczęsnego stanu wydźwignąć.

 

Innymi słowy, chcieliśmy dociec, dlaczego przed operacją myje się ręce (nawet nie: w jaki dokładnie sposób), a nie debatować nad tym, czy lepsze są środki na bazie chloroheksydyny, czy może jodopowidonu. Jeżeli wydaje ci się, czytelniku, pracujący być może w racjonalnie poukładanej organizacji podlegającej mechanizmom rynkowym, że debata tego rodzaju, odnosząca się do wielkiej strategii Rzeczypospolitej, której narzędziem realizacji są też siły zbrojne, odbyła się lub odbywa obecnie w naszym kraju, to się mylisz. Zamiast tego przedstawia ci się słabo wyreżyserowany performance, będący nieudolną imitacją nawet nie debat strategicznych mających miejsce na Zachodzie, ale najbardziej powierzchownych jej zewnętrznych znamion. Tak jak posiadanie stetoskopu czy wyszczekiwanie nazw leków nie czyni lekarzem, nie zastąpi studiów medycznych i nie pozwoli skutecznie leczyć chorób lub im zapobiegać, tak sałatka słowna o „możliwościach fregat”, „zdolnościach F-35” czy „horyzoncie radiolokacyjnym” nie jest i nie może być postrzegana jako debata o celach państwa, strategii mającej umożliwić ich osiągnięcie czy wreszcie nagiej sile – armii – będącej narzędziem osiągnięcia tych celów. Gorące spory o grubość pancerza czołgu czy model helikoptera bojowego nie zastąpią debaty nad „koncentrycznymi kręgami” Palmerstona.

 

Polska debata o wielkiej strategii ma się tak do debaty o wielkiej strategii prowadzonej przez państwa poważne, jak samolot z trzciny klecony przez mieszkańców Melanezji miał się do lądujących tam w trakcie II wojny światowych amerykańskich bombowców B-24 Liberator. To się musi zmienić. Inaczej już zawsze wódz naszego plemienia, jadąc do Stanów Zjednoczonych, będzie sadzany przy stole obok handlarza sprzętem wojskowym. Na stole tym stać będzie srebrne lusterko, radyjko na baterie, paciorki albo ozdobiony polską szachownicą malutki modelik czołgu czy helikoptera, który akurat Rzeczpospolita postanowi za nasze pieniądze kupić. Nie wiedząc nawet – dlaczego.

Materiały do pobrania
pdf
To my
Autor Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Twoje dane osobowe zostaną użyte do obsługi twojej wizyty na naszej stronie, zarządzania dostępem do twojego konta i do innych celów, o których mówi nasza Polityką Prywatności.